AdKontekst

czwartek, 26 maja 2011

Grecja i jej kryzys, Szwajcaria i jej frank a sprawa Polska

Zauważyłem, że najbardziej interesującym i najbardziej poczytnym tematem na naszym blogu jest temat kursu franka szwajcarskiego, który tak niepokoi większość Polaków. Postanowiłem zgłębić ten temat i napiszę moją autorską opinię na temat tego, co się dzieje i polemikę z tymi, którzy wszędzie wygaszają jedynie słuszną, choć nieprawdziwą opinię na temat przyczyn umacniania się franka. Nie posłużę się w tym celu analizą techniczną, bo z nią też różnie bywa, ale pokażę kilka faktów, które zadają kłam powszechnie wygłaszanym opiniom.




Śmieszy mnie i bawi wmawianie nam wszystkim przez „analityków” wszelkiej maści, że frank szwajcarski „umacnia się dlatego, ponieważ rośnie awersja do ryzyka i inwestorzy uciekają w kierunku bezpiecznych aktywów”. Bajeczka dla małych dzieci, którą prawdopodobnie większość kupuje, a która nie ma nic wspólnego z prawdą. Prawda jest taka, że kryzysy zdarzają się cyklicznie od zawsze, od kiedy istnieje gospodarka kapitalistyczna, a równie silny i poważny kryzys mieliśmy na początku XXI w. i jakoś wówczas nikt nie uciekał od najważniejszych walut światowych, jakimi są dolar, jen i euro (a kiedyś marki niemieckiej i franka francuskiego) w kierunku franka szwajcarskiego. Bo jakież znaczenie w gospodarce światowej może mieć tak mały kraj i taka mała gospodarka, jak szwajcarska? Owszem, słynie ona z bezpiecznych banków, które nie ujawniają tajemnicy bankowej, z zegarków i czekoladek, ale nie zmienia to faktu, że jest niewielką gospodarką w skali świata. (PKB Szwajcarii w 2010 r. wyniósł 522 mld USD, a dla porównania – PKB USA to 14.624 mld USD, a Unii Europejskiej w 2007 r. – 15.183 mld USD). Jak zatem waluta tak niewielkiego kraju i tak niewielkiej gospodarki może nagle stać się walutą światową i stać się bezpieczną przystanią dla „inwestorów” (czytaj: spekulantów) z całego świata? Stała się po prostu narzędziem w ich rękach i zabawką, na której obecnie spekulują. Równie „bezpieczną przystanią” dla inwestorów mogłyby być korony norweskie i duńskie, bo są poza strefą euro, ale nimi tak się nie spekuluje.

Śmieszy mnie również „kryzys zadłużenia” w Europie i problemy z zadłużeniem Grecji, które rzekomo powodują, że inwestorzy uciekają od euro w kierunku franka. Owszem, nie przeczę, problemy z zadłużeniem istnieją w wielu krajach i nie można ich bagatelizować, ale co takiego nagle się stało, że od jakiegoś roku stały się one temat nr 1? Problem zadłużenia Grecji od roku wraca niczym Zombie i powoli smakuje jak odgrzewany kotlet. Grecja była zadłużona ponad miarę już w momencie wchodzenia do strefy euro i już wówczas nie spełniała kryteriów z Maastricht, a których spełnienie było warunkiem wejścia do strefy euro (inna sprawa, że zataiła prawdziwą wielkość swojego zadłużenia), ale faktem jest, że tak naprawdę nigdy nie powinna się w niej znaleźć. Nie bez przyczyny Grecję porównałem do Zombii, bo tak też ten kraj wygląda – jest finansowym żywym trupem, który faktycznie nie jest w stanie spłacić swoich długów, ale też największe kraje strefy euro nie pozwolą mu umrzeć. Dlaczego? Nie chodzi wcale o bankructwo i związane z tym konsekwencje, gdyż największymi wierzycielami Grecji są Niemcy i Francja, a więc kraje, które i tak najbardziej partycypują w pomocy dla Grecji, więc tak naprawdę dla nich jest wszystko jedno, czy wesprą finansowo Grecję, po to, żeby ta miała z czego spłacać raty pożyczek zaciągnięte w ich bankach, czy też pozwolą jej upaść, a tymi samymi pieniędzmi wesprą swoje banki, które utracą aktywa na skutek restrukturyzacji długów Grecji. Chodzi o to, że Niemcy i Francja są największymi gospodarkami Unii i zarazem największymi eksporterami, więc dla tych krajów im słabsze euro, tym lepiej, bo ich eksport jest bardziej opłacalny, a wieczne odgrzewanie tematu długów Grecji i innych krajów strefy euro kapitalnie osłabia euro na arenie międzynarodowej. Czy zauważyliście, że gospodarka Niemiec od kilku kwartałów notuje wyjątkowo dobre wyniki makroekonomiczne (w tym wzrostu PKB)? A czy zauważyliście, że najwięcej o problemach Grecji i jej długach piszą właśnie niemieckie gazety i media? To już wiecie, dlaczego temat długów Grecji jest „wiecznie żywy” i sztucznie podsycany. Oczywiście całe to zamieszenie wokół Grecji nie służy gospodarce tego kraju, gdyż uciekają od niej turyści oraz prawdziwi inwestorzy i w ten sposób kłopoty jeszcze bardziej się powiększają, ale kto by się tym przejmował? Najważniejsze jest, że można tanio i bezkosztowo osłabić swoją walutę, a cel uświęca środki.




Szwajcaria również próbuje osłabić swoją walutę, ale robi to zupełnie innymi metodami, które niestety są mało skuteczne. Robi to poprzez bezpośrednią interwencję na rynku walutowym, a to nie odnosi skutku. Widać, że interwencja werbalna, którą robią największe kraje strefy euro jest znacznie skuteczniejsza od interwencji finansowej. Podobno Szwajcaria w 2010 r. wydała na interwencję na rynku walutowym ok. 200 mld franków, co jest fortuną jak na tak mały kraj, bo stanowi prawie połowę jej PKB. Nie wiadomo ile jeszcze Szwajcaria powinna wydać na skup euro, które masowo do niej napływają, aby obronić kurs swojej waluty i dodatkowo ją osłabić. Dlatego napisałem na początku, że Szwajcaria jest zbyt małym krajem i zbyt małą gospodarką, żeby jej waluta mogła stać się walutą światową. Ale jest kapitalnym narzędziem dla spekulantów, którzy nakupili jej już za kilkaset miliardów euro i zechcą na niej zarobić sprzedając ją po jeszcze wyższych cenach! Kto to jest ten „spekulant” i kto tak namiętnie skupuje franki szwajcarskie? Według mnie są to banki, które posiadają ogromne kapitały, a które w obecnych czasach nie są przeznaczane na żadne pożyteczne cele. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że dodatkowe, ogromne kapitały pojawiły się w bankach w momencie, kiedy rządy poszczególnych krajów zaczęły ratować swoje padające banki udzielając im ogromnych pożyczek jednocześnie zadłużając swoje kraje. Banki oczywiście znowu zaczęły kupować jakieś „aktywa”, bo przecież jakoś trzeba zagospodarować taką górę pieniędzy (podobnie jak do 2008 r. takimi „aktywami” były śmieciowe opcje i futures amerykańskie, a teraz zaczyna nimi być frank). Przyjdzie taki dzień, że któryś bank zechce upłynnić te aktywa i wtedy frank poleci na łeb, na szyję i znowu banki będą liczyć starty i będziemy mieli kolejny kryzys – ciekawe, czy wtedy znowu będziemy robić zrzutkę na banki, aby nie padły, bo znowu ktoś zamiast zająć się bankowością zajął się spekulacją?

Jak wspomniałem, problemy z zadłużeniem wielu krajów są demonizowane, bo czymże jest zadłużenie Grecji, której roczny PKB w 2007 r. wyniósł 271 mld USD wobec PKB całej strefy euro? Równie niewielkie jest PKB takich krajów jak Portugalia (196 mld USD w 2007 r.), czy Irlandia (157 mld USD w 2007 r.), więc nawet jeżeli zadłużenie tych krajów przekracza 100% ich rocznego PKB, dla całej strefy euro jest to niewiele (dla porównania – PKB największych krajów Unii, czyli Niemiec i Francji wyniosło w 2007 r. odpowiednio 2.310 mld USD i 1.754 mld USD). Nominalnie zatem długi „peryferyjnych krajów strefy euro” są niewielkie, a jak jeszcze zestawimy je z długami największych wierzycieli świata i największych gospodarek świata, to są one wręcz mikroskopijne. Wystarczy dodać, że dług USA wynosi obecnie 100% ich rocznego PKB, a Japonii – ponad 200% PKB i jest największym długiem w relacji do PKB na świecie. Przykład Japonii jest szczególnie istotny, gdyż akurat waluta Japonii (podobnie jak Szwajcarii) bardzo mocno umocniła się w ciągu ostatniego roku, a patrząc na jej zadłużenie i narastający „kryzys zadłużenia” na świecie to jen powinien się znacząco osłabić. Na tym przykładzie widać, że umocnienie franka szwajcarskiego nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek kryzysem zadłużenia w strefie euro, jest tylko wynikiem zwykłych spekulacji i umiejętną grą na emocjach w strefie euro zmierzającej do osłabienia euro.



Śmieszy mnie również wmawianie Polakom, że „złotówka osłabiła się w ślad za tym, jak osłabiło się euro na rynkach światowych względem dolara i innych walut”. Prawda jest taka, że gdyby nasza waluta i nasza gospodarka były naprawdę mocne, to w ślad za osłabiającym się euro nasza waluta powinna się umacniać do euro, a nie osłabiać. Gdyby złotówka była tak mocna, jak nam to rząd wmawia, to powinna się umocnić względem euro tak samo, jak frank szwajcarski względem euro (przecież jesteśmy „zieloną wyspą”…), a więc skoro euro rok temu kosztowało ok. 4,00 zł (a frank do euro ok. 1,50), to dziś euro powinno kosztować ok. 3,30 zł, a frank (pomimo tak znaczącego umocnienia względem euro) powinien kosztować 2,68 zł. Dlaczego tak nie jest – zapytajmy nasz rząd, czyli twórców naszego „cudu gospodarczego”…

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

niedziela, 8 maja 2011

Koniec spekulacji na surowcach, kiedy przyjdzie czas na waluty?

„Ale upadł” - tak można określić – parafrazując słowa znanego ostatnio powiedzonka – to, co w ostatnich dniach wydarzyło się na giełdach surowcowych. Nie ma się co czarować – w ostatnich dniach na giełdach surowcowych nastąpił ewidentny krach. Krach, którego należało się spodziewać i który wszyscy przepowiadali od momentu, kiedy złoto przekroczyło cenę 1000 dolarów za uncję, a było to ponad półtorej roku temu. Od tego czasu złoto zdążyło wprawdzie osiągnąć ceną 1500 dolarów za uncję, ale przepowiadany krach w końcu nastąpił. Można powiedzieć – i całe szczęście, bo ile można płacić za coraz droższe paliwo?



Oczywiście znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że ostatnie spadki to tylko korekta wcześniejszych wzrostów, ale ja w to za bardzo nie wierzę. Spadek cen najważniejszych surowców był znaczący (poniżej zamieszczam wykresy), a w przypadku srebra osiągnął 25% w ciągu zaledwie kilku dni, a wszystko to stało się bez jakiegoś wyraźnego powodu. Żadną nowością i żadnym powodem nie były kiepskie informacje płynące z amerykańskiej gospodarki, która od kilku lat ledwo zipie i jakoś nie może się podnieść, jednak pomimo słabych danych płynących z tej wciąż największej gospodarki świata do tej pory nie przeszkadzało to surowcom rosnąć bez końca ustanawiając coraz to nowsze rekordy cenowe. Nagle – ni stąd, ni zowąd – ceny spadły. Oczywiście następnego dnia po tych drastycznych spadkach nastąpiło niewielkie odbicie, ale i tak jest ono niewielkie w stosunku do spadów, które wcześniej nastąpiły. W historii giełdy coś takiego ewidentnie nazywa się krachem, pęknięciem bańki spekulacyjnej, która była niemiłosiernie napompowana.





To samo dzieje się walutami – spekulacje na dwóch światowych walutach tj. franku szwajcarskim i jenie japońskim trwają w najlepsze. O ile jen japoński jest dla nas dość abstrakcyjną walutą, o tyle frank szwajcarski jako waluta, w której wielu z nas ma kredyty jest nam bardzo bliski. Niemniej – w celu pokazania, że na walutach trwa spekulacja, która nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek zdarzeniami gospodarczymi – wrócę do jena. Zgodnie z wszelkimi prawami ekonomii, w sytuacji, gdy coś złego dzieje się w gospodarce danego kraju waluta tego kraju powinna tracić na wartości (innymi słowy – powinna się osłabić względem innych walut), tymczasem w Japonii po ostatnim trzęsieniu ziemi, tsunami waluta zamiast się osłabić – jeszcze bardziej się umocniła. Jest to irracjonalne. Tak samo irracjonalne jest zachowanie franka szwajcarskiego wobec innych walut światowych w ciągu ostatniego roku. Chciałem już zaryzykować twierdzenie, że obecny poziom kursu EUR/CHF wynoszący ok.1,3000 zamiast dotychczasowego 1,5000 jest nowym stanem równowagi, który pokazuje, jak słabą walutą jest euro, ale ta teoria się nie broni, ponieważ frank szwajcarski w ciągu ostatniego roku umocnił się względem wszystkich najważniejszych walut, tj. euro, dolara, funta, a nawet względem jena japońskiego, który przecież już też się umocnił względem wszystkich innych walut, a nie tylko względem wcześniej wspomnianego euro. Można zatem przewidywać, że w jakiejś nieokreślonej przyszłości zarówno jen japoński jak i frank szwajcarski osłabią się z takim samym hukiem i tak samo nagle, jak ostatnio surowce.




W swoim artykule z dn. 15.04.2011 r. pt. „Kiedy kurs franka spadnie” pospieszyłem się z oceną bieżącej sytuacji dotyczącej osłabiania się franka. Napisałem w nim jednak, że najbliższe dni będą kluczowe i pokażą, czy frank spadnie względem euro poniżej poziomu 1,2900, czy nie. Okazało się, że spadł i dalej zaczął się umacniać osiągając w piątek (6.05.2011 r.) poziom 1,2590. W całej tej sytuacji pocieszającym jest jeden fakt – potencjał dalszego umacniania się franka chyba już się wyczerpał, gdyż kolejne poziomy wsparcia są na coraz wyższych kwotowaniach pary walutowej EUR/CHF – dno było na poziomie 1,2420, później było na poziomie 1,2530, a teraz jest na poziomie 1,2590. Pewnego dnia spekulanci dojdą do wniosku, że na franku nie da się już więcej zarobić, bo nie chce się dalej umacniać i postanowią go sprzedać. Hurtem. I wtedy frank radykalnie się osłabi. Powstaje jedynie pytanie postawione w tytule tego artykułu – kiedy to nastąpi?

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

wtorek, 3 maja 2011

Czym różni się broker ubezpieczeniowy od firmy ubezpieczeniowej?

Tym samym, czym różni się sklepik osiedlowy od hurtowni (giełdy) towarowej - tak można by najkrócej i najprościej odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule artykułu. Tako samo, jak jest ze sprzedażą artykułów spożywczych czy np. odzieży, tak jest też ze sprzedażą ubezpieczeń. Żeby kupić dobry i tani produkt spożywczy trzeba się nieźle nachodzić, podobnie jest z ubezpieczeniem - żeby znaleźć dobrą ofertę trzeba obejść praktycznie wszystkich ubezpieczycieli, a i tak wiemy, że niższych cen, niż oferowane są w hurtowni w sklepie nie znajdziemy. A przecież nie wszystkich hurtowniach możemy dokonywać zakupów.



Tak samo działa właśnie broker ubezpieczeniowy - jest to swoista hurtownia z ubezpieczeniami, która negocjuje warunki u ubezpieczycieli i zawiera takie umowy, jakich pojedynczy klient nie jest w stanie uzyskać, nawet jakby odwiedził wszystkich ubezpieczycieli po kolei. Dlatego warto skorzystać z usług brokera, niż indywidualnie zawierać umowę ubezpieczenia, gdyż u "swojego" ubezpieczyciela najpewniej nie uzyskamy takich warunków, które może nam zaoferować broker ubezpieczeniowy.



Wprawdzie usługi brokerów zarezerwowane są głównie jako usługi dla dużych firm, gdzie zawierane są naprawdę duże, wielomilionowe kontrakty, ale istnieją także firmy brokerskie, które oferują usługi dla zwykłych osób fizycznych. Takim brokerem jest "m-Bank", którego oferta znajduje na tej stronie i który pośredniczy w zawieraniu umów ubezpieczeń praktycznie ze wszystkimi wiodącymi towarzystwami ubezpieczeniowymi działającymi w naszym kraju. Biorąc pod uwagę fakt, że "m-Bank" jest brokerem (a więc hurtownikiem na rynku ubezpieczeń) może ci zaproponować korzystniejsze warunki ubezpieczenia, niż takie, które otrzymałbyś wchodząc na poszczególne strony firm ubezpieczeniowych lub odwiedzając osobiście ich przedstawicielstwa. 

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.