AdKontekst

niedziela, 24 lipca 2011

Wysoki kurs franka szansą dla kredytobiorców

Ostatnio wiele się mówi i pisze o wysokim kursie franka, o tym, z jakim problemami zmagają się posiadacze kredytów w tej walucie. Nikt jednak nie zwraca uwagi na drugą stronę tego medalu – ogromnej szansie, swoistych „5 minutach”, które mają w tej chwili posiadacze kredytów w złotych, aby przewalutować je (czyli zamienić) na kredyt we frankach i w jakiejś tam perspektywie zarobić na spadającym franku.

Dziś nikt nie ma wątpliwości – ostatnie, bardzo silne umocnienie franka ma podłoże czysto spekulacyjne i pewnego dnia się zakończy, a wówczas spadnie także kurs franka do euro, a tym samym także do złotówki. O wszystkich tych zależnościach piszę na naszym blogu w licznych artykułach, m.in. „W jakiej walucie zaciągnąć kredyt hipoteczny?” z dn. 10.02.2011 r., „Co z tym frankiem” z dn. 19.01.2011 r., „Kiedy kurs franka spadnie?” z dn. 15.04.2011 r. i innych. Posiadacze kredytów we frankach zaciskają zęby i czekają, aż ten moment nadejdzie, a posiadacze kredytów w złotych patrzą na to z boku i śmieją się z wszystkich tych, którzy zamieszkali z Frankiem.


Czy jednak aby na pewno słusznie? Ja na ich miejscu zamiast śmiać się z sąsiada zainteresowałbym się własnymi finansami. A jest czym. Jeżeli jestem posiadaczem kredytu w złotych i w chwili obecnej mam zadłużenie w kwocie np. 200.000 zł, to za rok będę miał niewiele mniej, natomiast na pewno będę miał większe raty, bo właśnie trwa festiwal podwyżek stóp procentowych zafundowany nam przez RPP, który już się przekłada na wzrost rat kredytów złotówkowych. Jeżeli natomiast obecnie, przy tak dużym kursie franka zamienią swój kredyt w złotych na kredyt we frankach (przyjmę do tych wyliczeń kurs franka równy 3,30 zł), to ich zadłużenie wyniesie równowartość 60.606 franków. Jeżeli teraz założymy, że w jakiejś niezbyt odległej perspektywie kurs franka spadnie do ok. 2,50 zł (co jest bardzo prawdopodobne, bardziej, niż poziom kursu 2,00 zł, który wydaje mi się już nieosiągalny), to ich zadłużenie spadnie do 151.515 zł. Gdyby po takim silnym osłabieniu franka ponownie przewalutowali kredyt na złotówki, to ich dług właśnie tyle wyniesie, zatem gdyby miało się to stać w ciągu najbliższego roku, to zyskają blisko 50.000 zł. Innymi słowy – ¼ ich długu sama się spłaci. A jeżeli ktoś ma jeszcze większe zadłużenie, niż 200.000 zł, to te liczby wyglądają jeszcze ciekawiej.



Banki o tym doskonale wiedzą i obecnie wcale nie tak łatwo jest otrzymać kredyt we frankach lub go przewalutować, ponieważ wtedy zarabia klient, a nie bank, ale wciąż jest to możliwe. My wiemy jak to zrobić, zatem jeżeli jesteś zainteresowany taką zamianą, to zapraszamy do kontaktu z nami, tel. 601-855-531, e-mail: amw.finanse@o2.pl Więcej informacji o nas w zakładce „O nas”.

piątek, 15 lipca 2011

Szybsza spłata kredytu przez inwestycje

Kiedy już minie euforia związana z zakupem dobra, na które zaciągnęliśmy kredyt (a zwłaszcza duży i długoterminowy) każdy z nas zaczyna myśleć, jak by się tu jak najszybciej pozbyć garba, który na nas ciąży. Można oczywiście liczyć na wygraną w „Lotto” lub spadek po babci lub dalekim wuju, ale najczęściej takie życzenia się nie spełniają i zwyczajnie nie mamy środków, aby szybciej spłacić kredyt. Co zatem zrobić?  

Kiedy zaciągamy kredyt krzywa naszych inwestycji wygląda następująco:
Jak widać, po zakończeniu okresu spłaty zawartego w umowie nasze zadłużenie spada do zera. W przypadku kredytów hipotecznych, zwłaszcza zaciągniętych na duże kwoty ten „czas” najczęściej wynosi 30 lat (a czasem jeszcze dłużej), czyli całe życie. Nieciekawa perspektywa.




Jeżeli jednak rata kredytowa nie obciąża nas aż tak bardzo, że stać na comiesiesięczne odłożenie kilkuset złotych, to możemy te środki zainwestować. Jak i gdzie oraz kiedy – to temat na dłuższą rozmowę, zapraszam do kontaktu z nami, ale inwestując nawet niewielkie środki (rzędu 200-500 zł na miesiąc), jesteśmy w stanie w ciągu połowy okresu spłaty kredytu ubierać taki kapitał, który pozwoli nam całkowicie spłacić kredyt. Ilustruje to poniższy wykres:
 
Zielona linia obrazuje nam przyrost kapitału i jak widać, w połowie osi „czas” linie się przecinają, to znaczy, że saldo do spłaty naszego kredytu jest równe zgromadzonym na skutek inwestycji oszczędnościom.

Oczywiście powyższy wykres jest dość schematyczny, gdyż przyrost naszych inwestycji zależy od kwot, które będziemy comiesięcznie inwestować, a ponadto przyrost kapitału zależy od tzw. „sytuacji rynkowej” na wszelkiej maści giełdach papierów wartościowych, walut, surowców itp., dlatego powyższy model może być zalecany tylko w długim okresie czasu (kilkunastu lat), gdyż wtedy wpływ czynników ryzyka, które wiążą się z inwestowaniem na giełdzie zostaje zneutralizowany, zatem jest to narzędzie idealnie nadające się dla posiadaczy kilkudziesięcioletnich kredytów hipotecznych (wówczas ten model działa), ale niekoniecznie sprawdzi dla tych, którzy wzięli krótki (3-5 letni) kredyt samochodowy lub gotówkowy.




Jeszcze lepiej przyrost naszego kapitału wygląda wtedy, gdy posiadamy jakieś środki, które zamierzaliśmy wnieść jako tzw. wkład własny w inwestycję. Banki bardzo to lubią i wolą, kiedy wnosimy swój wkład własny, ale dla nas jest to niespecjalnie korzystne, lepiej posiadane środki zainwestować, a wówczas nasza krzywa zwrotu z inwestycji będzie wyglądać następująco:
Przy takim rozwiązaniu zaciągamy wprawdzie większy kredyt (co pokazuje druga niebieska linia), ale też od razu posiadane przez nas środki zaczynają pracować (w tym wykresie zielona linia nie zaczyna się od zera, jak w poprzednim wykresie, tylko od określonej kwoty), a zatem punkt przecięcia zielonej i niebieskiej linii następuje jeszcze szybciej.



Dla wszystkich, którzy lubią naprawdę ekstremalne doznania istnieje jeszcze jedna propozycja – można zaciągnąć kredyt hipoteczny tylko po to, żeby go w całości zainwestować, a wtedy krzywa zwrotu wygląda następująco:

Jeżeli ktoś ma samodyscyplinę i przedkłada powolne oszczędzanie (lub w tej metodzie – spłacanie kredytu, który pracuje na przyrost kapitału), to może sobie odłożyć całkiem niezłą sumkę na emeryturę.

niedziela, 19 czerwca 2011

Kapitalizm korporacyjny czyli plaga naszych czasów

Można to różnie nazywać – gospodarką neoliberalną, globalizacją gospodarki, ja to nazwę: „kapitalizmem korporacyjnym”, bo jest to zupełnie nowy twór, który towarzyszy nam od kilku ostatnich dekad. Jest zjawiskiem nowym, ale wydaje się też być zjawiskiem całkowicie nieposkromionym.

Niedawno wszyscy zachwycali się tym, że światowy handel jest coraz bardziej liberalny, że nie ma granic w przepływie towarów i usług, że wielkie światowe koncerny wchodzą do biedniejszych krajów i tam inwestują, dziś – widać, że te koncerny (korporacje) wywodzące się z najbogatszych krajów świata są zwykłymi pijawkami żerującymi na biedniejszych krajach i dodatkowo niszczącymi konkurencję w tych krajach. Dobrze to widać na przykładzie Polski (ale nie jest ona wyjątkiem) – wielkie korporacje zawładnęły naszym handlem i robią u nas, co chcą, podobnie jest z wieloma innymi działami gospodarki (banki, przemysł), gdzie dyktat na rynku przejęły korporacje.



Ich potęga i siła jest coraz większa (spójrzmy na koncerny naftowe – dyktują ceny na całym świecie, a równocześnie blokują innowacyjność i nie dopuszczają, aby na rynek weszły paliwa ekologiczne jak np. wodór), a zagrożenia wynikającego z ich potęgi zdaje się nikt nie dostrzegać. Największe koncerny są państwami w państwie i dysponują budżetami większymi, niż budżety niejednych państw, a rządzący państwami zachowują się wobec nich jak pieski żebrzące o kość i proszące o to, aby u nich zainwestowały.

Na czym polega to zagrożenie? Jedyną kategorią ekonomiczną, jaką kieruje się korporacja jest zysk, zysk i jeszcze raz zysk, który dla korporacji wypracowują zarządzający nią i zarabiający bajońskie kwoty prezesi. Zysk, który wypracowuje korporacja w coraz mniejszym stopniu jest inwestowany w rozwój firmy, rzeczywiste inwestycje, a coraz częściej służy jedynie dalszemu pomnażaniu tego zysku przez spekulacje na rynkach na czym tylko się da: już nie tylko na akcjach i instrumentach pochodnych, jak to drzewiej bywało, ale także na walutach, surowcach, artykułach spożywczych przyczyniając się do destabilizacji gospodarek, wzrostu inflacji, ubożenia społeczeństwa itd. Żadnych pozytywów w tych działaniach korporacji nie widać, a tylko one dysponują kapitałami, które są w stanie znacząco zmieniać ceny pszenicy, ropy, miedzi, kursy walut, które tak nas ostatnio wszystkich drażnią.

Kolejnym przykładem negatywnego działania korporacji jest narastające bezrobocie, z którym nie potrafią sobie poradzić rządy wielu krajów, a które nie wynika z rzeczywistego braku pracy, ale z chęci zysku korporacji. Ile razy zdarzyło się wam stać w długiej kolejce do kasy na stacji paliw, w markecie czy gdziekolwiek indziej? Czy ta kolejka musi tam być aż taka długa? Oczywiście, że nie, ale korporacja pracuje na zysk, więc nie zatrudni kolejnych osób, bo to są koszty, więc eksploatuje do cna te osoby, które są zatrudnione, a klient przecież i tak nie ucieknie, bo dokąd? Do konkurencji, w której jest tak samo, bo koncerny się zmówiły?



Dzieje się źle i uważam, że rządy wielu państw, zamiast martwić się problemami Grecji powinny się zająć wszechwładztwem korporacji. Nie jestem zwolennikiem komunizmu (bo a nóż ktoś jeszcze tak pomyśli), ale zwolennikiem prawdziwej gospodarki rynkowej, gdzie wszyscy mają równe szanse, a nie sytuacji, w której silniejszy niszczy słabszego. Dziś dochodzimy do sytuacji, w której wszyscy powoli stajemy się niewolnikami korporacji – zarówno ci, którzy pracują w niej po 8 godzin (od 8.00 do 8.00), jak ci, którzy współpracują z nimi (na dyktat korporacji i warunki przez nie stawiane muszą się godzić drobni producenci, bo indziej sprzedają swój towar, jak nie w ich sieciach handlowych?). Tak to wygląda w każdej branży, gdzie mamy do czynienia ze stykiem korporacja – drobny człowieczek.




Jeżeli nie przeciwstawimy się temu coraz bardziej rozrastającemu się rakowi światowej gospodarki, to wkrótce możemy się spodziewać wszystkiego najgorszego – ceny litra paliwa po 10 zł, kursu franka do złotówki 5 zł, ceny kilograma cukru 10 zł itd., ale z drugiej strony w firmie, w której pracujemy dowiemy się, że nie ma pieniędzy na podwyżki, bo korporacja musi wypracować założony w jej budżecie zysk, zysk, zysk…

środa, 1 czerwca 2011

Sztywny kurs franka szwajcarskiego na Węgrzech

Przedwczoraj węgierski rząd podjął decyzję o wprowadzeniu nowego, maksymalnego kursu franka szwajcarskiego dla osób spłacających kredyty hipoteczne w tej walucie. Kurs ten został ustalony na maksymalnym poziomie wynoszącym 180 forintów za franka (to jest ok. 2,66 zł za franka). To rewelacyjna wiadomość dla posiadaczy kredytów we frankach! Niestety, ale na Węgrzech, a nie w Polsce. Oto kolejny przykład państwa, które myśli o swoich obywatelach i bierze na siebie część ryzyka związanego z zaciąganiem kredytów walutowych i problemów, które obecnie powstały w związku z lawinowo rosnącym kursem franka. Węgierskie państwo dobrze wie, że jeżeli kurs franka szybko nie spadnie, to wkrótce problemy będzie mieć cała gospodarka, banki, a nie tylko pojedyncze osoby, które zaciągnęły kredyty walutowe.




A co robi nasze Państwo? Waldi z Warszawy głosi jedynie, że chce zlikwidować spread-y walutowe i nakazać bankom, aby spłaty kredytów dokonywane były po średnim kursie NBP, a nie po kursie sprzedaży banków komercyjnych, co i tak niewiele zmienia, bo nadal kurs franka jest bardzo wysoki. A ponadto dookoła słyszymy o najważniejszych problemach państwa – kto znajdzie się na „jedynce” na liście wyborczej PO w Poznaniu, Gdańsku czy w Warszawie, kto przeszedł z SLD do PO, kto został wyrzucony z PO itd. Dodatkowo słyszymy wypowiedzi prezesa NBP, który mądrzy się mówiąc, że: „teraz Polacy wiedzą, dlaczego należy zaciągać kredyty w złotówkach”. I mówi to człowiek, który jest zamieszany w aferę „PZU” i „Eureko”! Bezczelność i kpina naszych rządzących ze społeczeństwa nie zna granic!

Nasz rząd nie robi NIC, aby ulżyć kredytobiorcom (nawet w obliczu nadchodzącej kampanii wyborczej), a przecież to przez ich działania społeczeństwo zostało niejako zmuszone do zaciągania kredytów walutowych (więcej o tym piszę w artykule „Dlaczego Polacy biorą kredyty w walutach” z dn. 13.02.2011 r.). Dodatkowo nasz (nie)rząd raczy nas podwyżkami podatków, akcyzy, coraz wyższą składką na służbę zdrowia, ale też utrudnia dostęp do służby zdrowia, likwiduje program budowy dróg i zabiera nam pieniądze z OFE. To wszystko się już kwalifikuje do wyjścia na ulice – za komuny podwyżka cen cukru była już wystarczającym powodem do strajków generalnych, a dzisiaj?



P.S. Czy po tych słowach i po tym artykule mam się już spodziewać wizyty smutnych panów w czarnych garniturach z różnych trzyliterowych agend rządowych oraz zamknięcia tej strony?

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.






czwartek, 26 maja 2011

Grecja i jej kryzys, Szwajcaria i jej frank a sprawa Polska

Zauważyłem, że najbardziej interesującym i najbardziej poczytnym tematem na naszym blogu jest temat kursu franka szwajcarskiego, który tak niepokoi większość Polaków. Postanowiłem zgłębić ten temat i napiszę moją autorską opinię na temat tego, co się dzieje i polemikę z tymi, którzy wszędzie wygaszają jedynie słuszną, choć nieprawdziwą opinię na temat przyczyn umacniania się franka. Nie posłużę się w tym celu analizą techniczną, bo z nią też różnie bywa, ale pokażę kilka faktów, które zadają kłam powszechnie wygłaszanym opiniom.




Śmieszy mnie i bawi wmawianie nam wszystkim przez „analityków” wszelkiej maści, że frank szwajcarski „umacnia się dlatego, ponieważ rośnie awersja do ryzyka i inwestorzy uciekają w kierunku bezpiecznych aktywów”. Bajeczka dla małych dzieci, którą prawdopodobnie większość kupuje, a która nie ma nic wspólnego z prawdą. Prawda jest taka, że kryzysy zdarzają się cyklicznie od zawsze, od kiedy istnieje gospodarka kapitalistyczna, a równie silny i poważny kryzys mieliśmy na początku XXI w. i jakoś wówczas nikt nie uciekał od najważniejszych walut światowych, jakimi są dolar, jen i euro (a kiedyś marki niemieckiej i franka francuskiego) w kierunku franka szwajcarskiego. Bo jakież znaczenie w gospodarce światowej może mieć tak mały kraj i taka mała gospodarka, jak szwajcarska? Owszem, słynie ona z bezpiecznych banków, które nie ujawniają tajemnicy bankowej, z zegarków i czekoladek, ale nie zmienia to faktu, że jest niewielką gospodarką w skali świata. (PKB Szwajcarii w 2010 r. wyniósł 522 mld USD, a dla porównania – PKB USA to 14.624 mld USD, a Unii Europejskiej w 2007 r. – 15.183 mld USD). Jak zatem waluta tak niewielkiego kraju i tak niewielkiej gospodarki może nagle stać się walutą światową i stać się bezpieczną przystanią dla „inwestorów” (czytaj: spekulantów) z całego świata? Stała się po prostu narzędziem w ich rękach i zabawką, na której obecnie spekulują. Równie „bezpieczną przystanią” dla inwestorów mogłyby być korony norweskie i duńskie, bo są poza strefą euro, ale nimi tak się nie spekuluje.

Śmieszy mnie również „kryzys zadłużenia” w Europie i problemy z zadłużeniem Grecji, które rzekomo powodują, że inwestorzy uciekają od euro w kierunku franka. Owszem, nie przeczę, problemy z zadłużeniem istnieją w wielu krajach i nie można ich bagatelizować, ale co takiego nagle się stało, że od jakiegoś roku stały się one temat nr 1? Problem zadłużenia Grecji od roku wraca niczym Zombie i powoli smakuje jak odgrzewany kotlet. Grecja była zadłużona ponad miarę już w momencie wchodzenia do strefy euro i już wówczas nie spełniała kryteriów z Maastricht, a których spełnienie było warunkiem wejścia do strefy euro (inna sprawa, że zataiła prawdziwą wielkość swojego zadłużenia), ale faktem jest, że tak naprawdę nigdy nie powinna się w niej znaleźć. Nie bez przyczyny Grecję porównałem do Zombii, bo tak też ten kraj wygląda – jest finansowym żywym trupem, który faktycznie nie jest w stanie spłacić swoich długów, ale też największe kraje strefy euro nie pozwolą mu umrzeć. Dlaczego? Nie chodzi wcale o bankructwo i związane z tym konsekwencje, gdyż największymi wierzycielami Grecji są Niemcy i Francja, a więc kraje, które i tak najbardziej partycypują w pomocy dla Grecji, więc tak naprawdę dla nich jest wszystko jedno, czy wesprą finansowo Grecję, po to, żeby ta miała z czego spłacać raty pożyczek zaciągnięte w ich bankach, czy też pozwolą jej upaść, a tymi samymi pieniędzmi wesprą swoje banki, które utracą aktywa na skutek restrukturyzacji długów Grecji. Chodzi o to, że Niemcy i Francja są największymi gospodarkami Unii i zarazem największymi eksporterami, więc dla tych krajów im słabsze euro, tym lepiej, bo ich eksport jest bardziej opłacalny, a wieczne odgrzewanie tematu długów Grecji i innych krajów strefy euro kapitalnie osłabia euro na arenie międzynarodowej. Czy zauważyliście, że gospodarka Niemiec od kilku kwartałów notuje wyjątkowo dobre wyniki makroekonomiczne (w tym wzrostu PKB)? A czy zauważyliście, że najwięcej o problemach Grecji i jej długach piszą właśnie niemieckie gazety i media? To już wiecie, dlaczego temat długów Grecji jest „wiecznie żywy” i sztucznie podsycany. Oczywiście całe to zamieszenie wokół Grecji nie służy gospodarce tego kraju, gdyż uciekają od niej turyści oraz prawdziwi inwestorzy i w ten sposób kłopoty jeszcze bardziej się powiększają, ale kto by się tym przejmował? Najważniejsze jest, że można tanio i bezkosztowo osłabić swoją walutę, a cel uświęca środki.




Szwajcaria również próbuje osłabić swoją walutę, ale robi to zupełnie innymi metodami, które niestety są mało skuteczne. Robi to poprzez bezpośrednią interwencję na rynku walutowym, a to nie odnosi skutku. Widać, że interwencja werbalna, którą robią największe kraje strefy euro jest znacznie skuteczniejsza od interwencji finansowej. Podobno Szwajcaria w 2010 r. wydała na interwencję na rynku walutowym ok. 200 mld franków, co jest fortuną jak na tak mały kraj, bo stanowi prawie połowę jej PKB. Nie wiadomo ile jeszcze Szwajcaria powinna wydać na skup euro, które masowo do niej napływają, aby obronić kurs swojej waluty i dodatkowo ją osłabić. Dlatego napisałem na początku, że Szwajcaria jest zbyt małym krajem i zbyt małą gospodarką, żeby jej waluta mogła stać się walutą światową. Ale jest kapitalnym narzędziem dla spekulantów, którzy nakupili jej już za kilkaset miliardów euro i zechcą na niej zarobić sprzedając ją po jeszcze wyższych cenach! Kto to jest ten „spekulant” i kto tak namiętnie skupuje franki szwajcarskie? Według mnie są to banki, które posiadają ogromne kapitały, a które w obecnych czasach nie są przeznaczane na żadne pożyteczne cele. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że dodatkowe, ogromne kapitały pojawiły się w bankach w momencie, kiedy rządy poszczególnych krajów zaczęły ratować swoje padające banki udzielając im ogromnych pożyczek jednocześnie zadłużając swoje kraje. Banki oczywiście znowu zaczęły kupować jakieś „aktywa”, bo przecież jakoś trzeba zagospodarować taką górę pieniędzy (podobnie jak do 2008 r. takimi „aktywami” były śmieciowe opcje i futures amerykańskie, a teraz zaczyna nimi być frank). Przyjdzie taki dzień, że któryś bank zechce upłynnić te aktywa i wtedy frank poleci na łeb, na szyję i znowu banki będą liczyć starty i będziemy mieli kolejny kryzys – ciekawe, czy wtedy znowu będziemy robić zrzutkę na banki, aby nie padły, bo znowu ktoś zamiast zająć się bankowością zajął się spekulacją?

Jak wspomniałem, problemy z zadłużeniem wielu krajów są demonizowane, bo czymże jest zadłużenie Grecji, której roczny PKB w 2007 r. wyniósł 271 mld USD wobec PKB całej strefy euro? Równie niewielkie jest PKB takich krajów jak Portugalia (196 mld USD w 2007 r.), czy Irlandia (157 mld USD w 2007 r.), więc nawet jeżeli zadłużenie tych krajów przekracza 100% ich rocznego PKB, dla całej strefy euro jest to niewiele (dla porównania – PKB największych krajów Unii, czyli Niemiec i Francji wyniosło w 2007 r. odpowiednio 2.310 mld USD i 1.754 mld USD). Nominalnie zatem długi „peryferyjnych krajów strefy euro” są niewielkie, a jak jeszcze zestawimy je z długami największych wierzycieli świata i największych gospodarek świata, to są one wręcz mikroskopijne. Wystarczy dodać, że dług USA wynosi obecnie 100% ich rocznego PKB, a Japonii – ponad 200% PKB i jest największym długiem w relacji do PKB na świecie. Przykład Japonii jest szczególnie istotny, gdyż akurat waluta Japonii (podobnie jak Szwajcarii) bardzo mocno umocniła się w ciągu ostatniego roku, a patrząc na jej zadłużenie i narastający „kryzys zadłużenia” na świecie to jen powinien się znacząco osłabić. Na tym przykładzie widać, że umocnienie franka szwajcarskiego nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek kryzysem zadłużenia w strefie euro, jest tylko wynikiem zwykłych spekulacji i umiejętną grą na emocjach w strefie euro zmierzającej do osłabienia euro.



Śmieszy mnie również wmawianie Polakom, że „złotówka osłabiła się w ślad za tym, jak osłabiło się euro na rynkach światowych względem dolara i innych walut”. Prawda jest taka, że gdyby nasza waluta i nasza gospodarka były naprawdę mocne, to w ślad za osłabiającym się euro nasza waluta powinna się umacniać do euro, a nie osłabiać. Gdyby złotówka była tak mocna, jak nam to rząd wmawia, to powinna się umocnić względem euro tak samo, jak frank szwajcarski względem euro (przecież jesteśmy „zieloną wyspą”…), a więc skoro euro rok temu kosztowało ok. 4,00 zł (a frank do euro ok. 1,50), to dziś euro powinno kosztować ok. 3,30 zł, a frank (pomimo tak znaczącego umocnienia względem euro) powinien kosztować 2,68 zł. Dlaczego tak nie jest – zapytajmy nasz rząd, czyli twórców naszego „cudu gospodarczego”…

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

niedziela, 8 maja 2011

Koniec spekulacji na surowcach, kiedy przyjdzie czas na waluty?

„Ale upadł” - tak można określić – parafrazując słowa znanego ostatnio powiedzonka – to, co w ostatnich dniach wydarzyło się na giełdach surowcowych. Nie ma się co czarować – w ostatnich dniach na giełdach surowcowych nastąpił ewidentny krach. Krach, którego należało się spodziewać i który wszyscy przepowiadali od momentu, kiedy złoto przekroczyło cenę 1000 dolarów za uncję, a było to ponad półtorej roku temu. Od tego czasu złoto zdążyło wprawdzie osiągnąć ceną 1500 dolarów za uncję, ale przepowiadany krach w końcu nastąpił. Można powiedzieć – i całe szczęście, bo ile można płacić za coraz droższe paliwo?



Oczywiście znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że ostatnie spadki to tylko korekta wcześniejszych wzrostów, ale ja w to za bardzo nie wierzę. Spadek cen najważniejszych surowców był znaczący (poniżej zamieszczam wykresy), a w przypadku srebra osiągnął 25% w ciągu zaledwie kilku dni, a wszystko to stało się bez jakiegoś wyraźnego powodu. Żadną nowością i żadnym powodem nie były kiepskie informacje płynące z amerykańskiej gospodarki, która od kilku lat ledwo zipie i jakoś nie może się podnieść, jednak pomimo słabych danych płynących z tej wciąż największej gospodarki świata do tej pory nie przeszkadzało to surowcom rosnąć bez końca ustanawiając coraz to nowsze rekordy cenowe. Nagle – ni stąd, ni zowąd – ceny spadły. Oczywiście następnego dnia po tych drastycznych spadkach nastąpiło niewielkie odbicie, ale i tak jest ono niewielkie w stosunku do spadów, które wcześniej nastąpiły. W historii giełdy coś takiego ewidentnie nazywa się krachem, pęknięciem bańki spekulacyjnej, która była niemiłosiernie napompowana.





To samo dzieje się walutami – spekulacje na dwóch światowych walutach tj. franku szwajcarskim i jenie japońskim trwają w najlepsze. O ile jen japoński jest dla nas dość abstrakcyjną walutą, o tyle frank szwajcarski jako waluta, w której wielu z nas ma kredyty jest nam bardzo bliski. Niemniej – w celu pokazania, że na walutach trwa spekulacja, która nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek zdarzeniami gospodarczymi – wrócę do jena. Zgodnie z wszelkimi prawami ekonomii, w sytuacji, gdy coś złego dzieje się w gospodarce danego kraju waluta tego kraju powinna tracić na wartości (innymi słowy – powinna się osłabić względem innych walut), tymczasem w Japonii po ostatnim trzęsieniu ziemi, tsunami waluta zamiast się osłabić – jeszcze bardziej się umocniła. Jest to irracjonalne. Tak samo irracjonalne jest zachowanie franka szwajcarskiego wobec innych walut światowych w ciągu ostatniego roku. Chciałem już zaryzykować twierdzenie, że obecny poziom kursu EUR/CHF wynoszący ok.1,3000 zamiast dotychczasowego 1,5000 jest nowym stanem równowagi, który pokazuje, jak słabą walutą jest euro, ale ta teoria się nie broni, ponieważ frank szwajcarski w ciągu ostatniego roku umocnił się względem wszystkich najważniejszych walut, tj. euro, dolara, funta, a nawet względem jena japońskiego, który przecież już też się umocnił względem wszystkich innych walut, a nie tylko względem wcześniej wspomnianego euro. Można zatem przewidywać, że w jakiejś nieokreślonej przyszłości zarówno jen japoński jak i frank szwajcarski osłabią się z takim samym hukiem i tak samo nagle, jak ostatnio surowce.




W swoim artykule z dn. 15.04.2011 r. pt. „Kiedy kurs franka spadnie” pospieszyłem się z oceną bieżącej sytuacji dotyczącej osłabiania się franka. Napisałem w nim jednak, że najbliższe dni będą kluczowe i pokażą, czy frank spadnie względem euro poniżej poziomu 1,2900, czy nie. Okazało się, że spadł i dalej zaczął się umacniać osiągając w piątek (6.05.2011 r.) poziom 1,2590. W całej tej sytuacji pocieszającym jest jeden fakt – potencjał dalszego umacniania się franka chyba już się wyczerpał, gdyż kolejne poziomy wsparcia są na coraz wyższych kwotowaniach pary walutowej EUR/CHF – dno było na poziomie 1,2420, później było na poziomie 1,2530, a teraz jest na poziomie 1,2590. Pewnego dnia spekulanci dojdą do wniosku, że na franku nie da się już więcej zarobić, bo nie chce się dalej umacniać i postanowią go sprzedać. Hurtem. I wtedy frank radykalnie się osłabi. Powstaje jedynie pytanie postawione w tytule tego artykułu – kiedy to nastąpi?

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

wtorek, 3 maja 2011

Czym różni się broker ubezpieczeniowy od firmy ubezpieczeniowej?

Tym samym, czym różni się sklepik osiedlowy od hurtowni (giełdy) towarowej - tak można by najkrócej i najprościej odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule artykułu. Tako samo, jak jest ze sprzedażą artykułów spożywczych czy np. odzieży, tak jest też ze sprzedażą ubezpieczeń. Żeby kupić dobry i tani produkt spożywczy trzeba się nieźle nachodzić, podobnie jest z ubezpieczeniem - żeby znaleźć dobrą ofertę trzeba obejść praktycznie wszystkich ubezpieczycieli, a i tak wiemy, że niższych cen, niż oferowane są w hurtowni w sklepie nie znajdziemy. A przecież nie wszystkich hurtowniach możemy dokonywać zakupów.



Tak samo działa właśnie broker ubezpieczeniowy - jest to swoista hurtownia z ubezpieczeniami, która negocjuje warunki u ubezpieczycieli i zawiera takie umowy, jakich pojedynczy klient nie jest w stanie uzyskać, nawet jakby odwiedził wszystkich ubezpieczycieli po kolei. Dlatego warto skorzystać z usług brokera, niż indywidualnie zawierać umowę ubezpieczenia, gdyż u "swojego" ubezpieczyciela najpewniej nie uzyskamy takich warunków, które może nam zaoferować broker ubezpieczeniowy.



Wprawdzie usługi brokerów zarezerwowane są głównie jako usługi dla dużych firm, gdzie zawierane są naprawdę duże, wielomilionowe kontrakty, ale istnieją także firmy brokerskie, które oferują usługi dla zwykłych osób fizycznych. Takim brokerem jest "m-Bank", którego oferta znajduje na tej stronie i który pośredniczy w zawieraniu umów ubezpieczeń praktycznie ze wszystkimi wiodącymi towarzystwami ubezpieczeniowymi działającymi w naszym kraju. Biorąc pod uwagę fakt, że "m-Bank" jest brokerem (a więc hurtownikiem na rynku ubezpieczeń) może ci zaproponować korzystniejsze warunki ubezpieczenia, niż takie, które otrzymałbyś wchodząc na poszczególne strony firm ubezpieczeniowych lub odwiedzając osobiście ich przedstawicielstwa. 

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

środa, 27 kwietnia 2011

9 skutecznych porad dla początkujących inwestorów

Autorem artykułu jest seoxlc

Każdy z nas popełnia błędy. Mogą być one szczególnie dotkliwe jeśli dotyczą one naszych finansów. Poniżej przedstawiona jest listą porad, które pozwolą na zbudowanie strategii inwestycyjnej stanowiącej optymalny kompromis pomiędzy bezpieczeństwem oszczędności a osiągnięciem wysokiej stopy zwrotu.
Każdy z nas popełnia błędy. Mogą być one szczególnie dotkliwe jeśli dotyczą one naszych finansów. Poniżej przedstawiona jest listą porad, które pozwolą na zbudowanie strategii inwestycyjnej stanowiącej optymalny kompromis pomiędzy bezpieczeństwem oszczędności a osiągnięciem wysokiej stopy zwrotu.

Planuj

Podstawą każdego udanego przedsięwzięcia jest dobry plan. Przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji o ulokowaniu swoich środków finansowych powinieneś dokładnie przestudiować perspektywy przedsięwzięcia oraz przeanalizować ewentualne zagrożenia.
Powinieneś mieć jasno określone kryteria wycofania się z inwestycji gdy wartość jednostek spadnie poniżej określonego pułapu.

Monitoruj swoje inwestycje

Obserwuj uważnie zmiany na rynku ze szczególnym uwzględnieniem informacji dotyczących twoich inwestycji. Staraj się zachować przy tym bezstronność nie ignoruj negatywnych opinii na temat twoich inwestycji. Jednocześnie nie ulegaj panice w przypadku nawet najdrobniejszego niekorzystnego sygnału.

Nie oczekuj ogromnych zysków

Nie spodziewaj się, że w mgnieniu oka zostaniesz milionerem. Nie inwestuj zbyt agresywnie w złudnej nadziei zrobienia fortuny w krótkim czasie. To najkrótsza droga do bankructwa.

Panuj nad swoimi emocjami

Nie pozwól aby emocje przysłoniły ci pełny obraz sytuacji. Emocje są złym doradcą to one sprawiają, że kupujesz na szczytach by później wyprzedawać swoje aktywa po zaniżonej cenie w czasie spadków. Trzymaj się się swojego planu i nie inwestuj pochopnie!

Dywersyfikuj

Staraj się unikać lokowania całego kapitału w jedną formę inwestycji. Rozłożenie funduszy pomiędzy wiele rynków oraz typów inwestycji pozwala zmniejszyć ryzyko ewentualnych strat w przypadku korekty oraz zwiększać zyski w czasie wzrostów.

Rozłóż zakupy w czasie

Regularne inwestowanie niewielkich kwot pozwala na uchronienie się przez zakupami po zawyżonych cenach. Uśrednianie kwot zakupów akcji jest jedna z najefektywniejszych form ochrony zainwestowanego kapitału.

Kieruj się trendem

Nie staraj się działać na przekór rynkowi. Nie obstawiaj spadków gdy wszelkie dane wskazują inaczej. Inwestowanie to nie hazard.

Nie inwestuj całego kapitału

Unikaj inwestowania oszczędności całego życia w agresywne instrumenty jak fundusze czy akcje. Pozwoli to zapanować nad emocjami w trudnych chwilach oraz uchroni przed wyprzedawaniem aktywów w przypadku konieczności szybkiego zdobycia gotówki.

Nie zapominaj o cyklach koniunkturalnych

Pamiętaj, że po wszystkich wzrostach jest korekta, po każdej hossie przychodzi bessa. Cykle koniunkturalne są nieuniknione. Jedyną obroną przed słabą koniunkturą jest rozważne i roztropne planowanie swojej inwestycji.
---
Artykuł pochodzi z serwisu najfundusze.pl - Porady dla inwestorów

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl






piątek, 15 kwietnia 2011

Kiedy kurs franka spadnie?

Na to pytanie najlepszej i najwłaściwszej odpowiedzi udzielić będą mogli jedynie spekulanci, którzy spowodowali nienaturalnie duże umocnienie franka wobec euro w ciągu ostatniego roku i w zasadzie tylko oni wiedzą, kiedy zaczną sprzedawać franka, którego tak ochoczo nakupili. Dopiero ich działania mogą znacząco osłabić franka i spowodować spadek jego kursu także w złotówkach (dla tych, którzy nie wiedzą, jak ważna jest zależność kursu franka do euro i co za tym idzie - kursu franka do złotówki odsyłam do mojego artykułu zawartego na tym blogu pt. „Co z tym frankiem” z dn. 19.01.2011 r.).



Sam jednak nie jestem spekulantem, nie znam również żadnego z nich, dlatego nie dam w tym momencie żadnej jednoznacznej odpowiedzi, ale pokusiłem się o sporządzenie własnej analizy trendu o oparcie o dane historyczne. Nie jestem wielkim znawcą analizy technicznej, więc niech mi wybaczą błędy w tych rozważaniach prawdziwi znawcy tej analizy, ale niemniej poniżej zamieszczam wykres, który sam sporządziłem (w oparciu o dane historyczne z portalu http://www.money.pl/).


Źródło: opracowanie własne


Co pokazuje ten wykres? Według mnie trend umacniający franka zakończył się wraz z zakończeniem 2010 roku – w dniu 28.12.2010 r. kurs EUR/CHF osiągnął swój najniższy poziom w historii wynoszący 1,2420 i już nigdy nie spadł niżej. Nie sprawdziły się zatem katastroficzne wizje niektórych analityków przewidujących, że wkrótce kurs EUR/CHF osiągnie kurs 1,0000. Od tego czasu frank względem euro systematycznie się osłabia. O tym, że tak się dzieje i trend się odwrócił mogą świadczyć wydarzenia polityczne, które mają miejsce od początku roku – rewolucje w krajach arabskich nie spowodowały dalszego umocnienia franka, jedynie rozpoczęcie wojny w Libii spowodowało chwilowe, dość mocne umocnienie franka w okolice 1,2530, ale było to wydarzenie dość krótkotrwałe, które nie spowodowało przebicia dna z dn. 28.10.2010 r. Właśnie ten moment spowodował, że w analizie technicznej utworzyła się formacja „podwójnego dna”, która oznacza zmianę trendu, która w tej chwili trwa.




W zależności od interpretacji tych lokalnych „dołków”, które mają miejsce od początku roku (zwanych „poziomami wsparcia”) wyrysowałem 2 linie (zieloną i czerwoną), które mają pokazywać ekstrapolację nowego trendu (czyli jego przyszłe zachowanie). Jeżeli założymy, że wydarzenia w Libii były tylko krótkotrwałym i nieplanowanym zaburzeniem rysującego się nowego trendu, to wtedy nowy trend pokazuje nam zielona linia (najbliższe dni będą kluczowe i pokażą, czy kurs spadnie trwale poniżej 1,2900, czy nie, jeżeli nie, to będzie to potwierdzeniem moich rozważań), natomiast jeżeli założymy, że Libia była „wpisana” w tą zmianę trendu i potwierdzała wytworzenie się formacji „podwójnego dna”, to wtedy dalsze osłabianie franka będzie przebiegać według czerwonej linii.



Gdybyśmy zatem przyjęli założenie, że frank będzie się osłabiał zgodnie z zieloną linią, to dopiero pod koniec 2012 r. kurs EUR/CHF osiągnie poziom 1,4200 (wg czerwonej linii pod koniec 2012 r. mielibyśmy dopiero kurs 1,3000, dlatego w ten trend nie wierzę, gdyż w okolicach 1,3000 jesteśmy już w tej chwili). Zajmijmy się zatem śledzeniem zielonej linii. Oznacza ona mimo wszystko bardzo powolne osłabianie się kursu franka (dla wielu – zbyt wolne). Jeżeli kurs złotówki do euro będzie pod koniec 2012 r. wynosił tyle, co obecnie, czyli ok. 3,90 zł (nie podejmuję się prognozować tendencji w zakresie kursu EUR/PLN w tak długim okresie, gdyż wiele zależeć będzie od sytuacji politycznej w naszym kraju, działań rządu, a zwłaszcza rządu, który wyłoni się po jesiennych wyborach, a tego nikt nie wie), to wówczas kurs CHF/PLN wyniesie 2,75. To wciąż bardzo dużo, w imieniu wszystkich posiadaczy kredytów we frankach chciałbym, żeby frank osłabiał się szybciej. Na bieżąco będę śledził, co się dzieje z parą walutową EUR/CHF i następne komentarze na naszym blogu – wkrótce, w miarę rozwoju wydarzeń.

Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Lokaty strukturyzowane dobrym sposobem na zysk… banku

Skąd w ogóle nazwa: "lokaty strukturyzowane"? Lokata strukturyzowana to struktura złożona z kilku elementów - składa się z części bardzo bezpiecznej (obligacji lub tradycyjnej lokaty bankowej) oraz bardzo ryzykownej (opcji lub funduszu). Lokata ustrukturyzowana, tzw. struktura, to inwestycja złożona w blisko 85 proc. z bezpiecznych obligacji lub lokaty bankowej, zaś w maksymalnie 15 proc. z opcji, czyli bardziej ryzykownego instrumentu, na którym można wielokrotnie pomnożyć kapitał albo stracić wszystko. Lokata strukturyzowana jest więc formą lokaty kapitału, która z jednej strony daje szanse (ale nie pewność!) uzyskania sporego zysku, a z drugiej gwarantuje zwrot określonej części lub całości zainwestowanych pieniędzy.




Jak to działa? Dzięki zastosowaniu obligacji inwestor ma pewność odzyskania zainwestowanego kapitału (lub też jego znacznej, z góry określonej, części) po zakończeniu inwestycji. Opcja jest formą zakładu o to, jak zachowa się dany instrument finansowy (np. indeks giełdowy czy cena akcji) w przyszłości. W uproszczeniu opcja działa następująco: płacąc dzisiaj 10 zł mam szansę zarobić np. 50 zł za 3 lata, ale mogę też zyskać mniej lub nawet stracić swoje 10 zł. Jak łączy się opcję z obligacją? Załóżmy, że chcemy stworzyć lokatę 3-letnią, która zapewnia gwarancję kapitału (po 3 latach zwrot wpłaconych środków), ale daje też szansę na zysk. Aby zagwarantować inwestorowi zwrot oszczędności po 3 latach należy dzisiaj zainwestować w obligacje ok. 85 ze 100 zł wpłaconych na lokatę strukturyzowaną. Zostaje więc 15 zł, za które można kupić opcję.

Wiele lokat ma dość złożone konstrukcje. Finalne stopy zwrotu wyliczane są wg rozbudowanych wzorów, co najczęściej zniechęca inwestorów. W praktyce klienci opierają się więc na uproszczonych analizach prezentowanych przez pracowników instytucji finansowych. Często te uproszczenia są zbyt daleko idące i w efekcie inwestor kupuje nie taki produkt jak mu się wydawało. Najczęstszym mechanizmem stosowanym w lokatach strukturyzowanych jest tzw. opcja azjatycka, którą można też określić jako uśrednianie. Załóżmy, że mamy 3-letnią lokatę opartą na indeksie WIG20. W czasie trwania lokaty indeks rośnie np. o 50 proc. Czy tyle zarobi inwestor? Jeśli zastosowana zostanie opcja azjatycka, zysk będzie policzony jako średnia z wartości tego indeksu w określonych dniach. Gdyby były to ostatnie dni poszczególnych kwartałów wówczas będzie to 12 obserwacji. Po takim uśrednieniu może się okazać, że klient zarobił jedynie 30 proc., podczas gdy indeks zyskał wspomniane 50 proc. Dodatkowo, stosowany może być tzw. wskaźnik partycypacji, a więc udziału w zysku. Gdyby w tym przypadku wyniósł on 0,7, to wówczas finalna stopa zwrotu z takiej lokaty wyniesie 0,7 x 30 proc. czyli 21 proc. W efekcie, mimo wzrostu indeksu WIG20 o 50 proc., inwestor zarabia jedynie 21 proc. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że wskaźnik partycypacji nie jest z góry określony, lecz podany w przedziale (w tym przypadku bardzo szerokim).




To kolejne bardzo często spotykane rozwiązanie. Wynika to stąd, że instytucja finansowa, która zbiera pieniądze w ramach lokaty strukturyzowanej nigdy nie wie dokładnie, ile będzie kosztować opcja w momencie jej zakupu, a więc po zakończeniu subskrypcji. W efekcie inwestor nie wie, jakie parametry będzie miała jego inwestycja - ryzyko związane ze zmiennością cen opcji jest przerzucane na klienta. Wyjściem z tej sytuacji jest ustalenie partycypacji na z góry określonym poziomie. Zmiennym parametrem musi być wówczas poziom wynagrodzenia instytucji finansowej wbudowanego w lokatę. Jak widać nic nie stoi więc na przeszkodzie, by lokata strukturyzowana była banalnie prosta i działała np. według zasady, że po jej zakończeniu inwestor dostanie dokładnie tyle, o ile wzrośnie dany indeks giełdowy czy cena akcji. Stosuje się wówczas tzw. opcję europejską, której cena jest oczywiście wyższa niż azjatyckiej. Należy sobie zdawać sprawę, że wszelkie dodatkowe komplikacje stosowane przez banki służą z reguły temu, by obniżyć cenę opcji (czytaj: zmniejszyć potencjał zysku inwestycji).




Tyle akademicka teoria dotycząca lokat strukturyzowanych, ja mam jednak swoją własną, która odpowiada na pytanie: dlaczego banki tak lansują struktury? Ponieważ dla banku jest to sposób na pozyskania darmowego kapitału. Lokata strukturyzowana oparta jest na opcji, która jest wybitnie spekulacyjnym instrumentem i opieranie na nim swoich przyszłych zysków z inwestycji wygląda podobnie, jak odpowiedź na pytanie – jaka będzie pogoda w konkretnym dniu lipca za 2 lub 3 lata? Tego oczywiście nikt nie wie (bankowcy również), dlatego większość zysków z opcji w przypadku struktur jest zerowa (aż 80% lokat strukturyzowanych, które zawierane były w Polsce w ciągu ostatnich lat kończyła się wypłatą 100% kapitału, który wniósł klient, bez jakiegokolwiek zysku). Dlatego właśnie lokaty struktruryzowane są dobrym sposobem na większy zysk, ale banku, a nie klienta. Zatem jeżeli szukasz innych sposobów inwestowania, to na tej stronie znajdziesz linki do takich ofert. Wciąż jeszcze najatrakcyjniejszą (i najbezpieczeniejszą) formą inwestowania są lokaty i konta oszczędnościowe bez podatku "belki" - można z nich skorzystać do końca bieżącego roku. 


Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

czwartek, 31 marca 2011

Znikające pieniądze na budowę dróg

W ostatnich dniach na stronie Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad pojawił się następujący komunikat:

„15 marca o godzinie 12 i 13 otwarto oferty w przetargu na budowę drogi ekspresowej S3 na odcinku Gorzów Wlkp. – Międzyrzecz. Łącznie wpłynęło 19 ofert.

- 9 ofert dla odcinka 1 od Skwierzyny do Międzyrzecza łącznie z obwodnicą Skwierzyny,
- 10 ofert dla odcinka 2 od Gorzowa do Skwierzyny.

Najtańszą propozycję budowy odcinka 1 złożyła firma Strabag sp. z o.o., ul. Parzniewska 10 05-800 Pruszków. Oferta opiewa na kwotę 424.994.103,83 PLN brutto – to o 568.369.299,75 PLN brutto mniej od kosztorysu. Najdroższa z ofert dla tego odcinka została złożona przez Konsorcjum: Lider- JOHANN BUNTE Bauunternehmung GmbH & Co.KG, Hauptkanal Links 88, 26871 Papenburg ENERGOPOL-SZCZECIN S.A. ul. Św. Floriana 9/13, 70-646 Szczecin i wynosiła 633.022.113,64 PLN brutto.
Dla odcinka 2 najmniejszy koszt budowy zaproponowało Konsorcjum: Lider- Mota - Engil Central Europe S.A. ul. Wadowicka 8W, 30-415 Kraków Mota - Engil, Engenharia e Construcao, S.A. z siedzibą w Casa da Calcada, Largo do Paco nr 6 – Cepelos-4600-032 Amarante, Portugalia Biuro przy Rua do Rego Lameiro 38, 4300-454 Porto, Portugalia Przedsiębiorstwo Robót Drogowych Lubartów S.A. ul. Krańcowa 7, 21-100 Lubartów Przedsiębiorstwo Budowy Dróg i Mostów sp. Z o.o. ul. Kolejowa 28, 05-300 Mińsk Mazowiecki.– 336.482.172,68 PLN brutto. To o 270.201.031,51 PLN brutto, mniej od kosztorysu inwestora. Najdroższa oferta w wysokości 453.396.541,24 PLN brutto, wpłynęła od Konsorcjum: Lider- MOSTOSTAL Warszawa S.A., ul. Konstruktorska 11A, 02-673 Warszawa ACCIONA INFRAESTRUCTURAS S.A.- Avenida de Europa 18 Parque Empresarial la Moraleja, 28108 Alcobendas Madryt, Hiszpania.”

Jak zatem wynika z powyższej informacji, tylko na tych dwóch odcinkach dróg GDDKiA zaoszczędziła 838.570.331,26 zł. W 2010 r. rząd przyjął plan finansowy Państwa na najbliższe lata ostro tnąc wiele wydatków z powodu szalejącego kryzysu (choć jeszcze do wyborów prezydenckich wg rządu byliśmy oazą dobrobytu i „zieloną wyspą”…) i obciął budżet m.in. na budowę dróg w Polsce o ok. 10 mld zł wstrzymując rozstrzyganie przetargów na wiele odcinków dróg, które były w toku. Obcinając te wydatki, rząd jednak przyrzekł (ale co znaczą obietnice rządu…), że wszelkie oszczędności, które pojawią się przy okazji rozstrzygania przetargów zostaną przeznaczone na kontynuację programu budowy dróg.



Jak wyliczyła „Gazeta Prawna” takich oszczędności na przetargach w ostatnich latach GDDKiA poczyniła na ponad 16 miliardów zł, a te ponad 800 mln oszczędności z ostatnich 2 tygodni jest tylko namacalnym dowodem na to, że tak się dzieje. Jakoś nikt nie podejmuje tematu – co się stało z tymi pieniędzmi? Rozumiem obcięcie budżetu na inwestycje drogowe na najbliższe lata, ale z samych tylko oszczędności poczynionych przez GDDKiA w ostatnich latach powinno zostać zgromadzone wystarczająco dużo środków, aby możliwe było rozstrzygnięcie wszystkich przetargów, które były lub są w toku bez konieczności ich odraczania i kontynuowanie programu budowy dróg.



Ciekawe, co teraz się stanie z zaoszczędzonymi 800 mln zł? Czy faktycznie zostaną wydane na budowę dróg, czy znowu w tajemniczy sposób znikną? Dodam tylko, że za te pieniądze można by zbudować odcinek obwodnicy Krakowa w ciągu drogi S7, która została wstrzymana, albo odcinek drogi ekspresowej S5 (odcinek Mielno-Gniezno), albo odcinek drogi S7 (odcinek Jędrzejów-Piaski). Przykładów można by wymienić więcej, gdyż odcinków dróg do zbudowania o kosztorysie zbliżonym do 800 mln zł jest o wiele więcej.

poniedziałek, 28 marca 2011

Opróżnione Miejsce Hipoteczne

20 lutego 2011 roku zaczęła obowiązywać nowa wersja ustawy o księgach wieczystych i hipotece, która wprowadziła nowe pojęcie jakim jest Opróżnione Miejsce Hipoteczne. Co to jest za twór? Dotychczas obowiązywała zasada przesuwania się hipotek wpisanych do księgi wieczystej, w konsekwencji czego wpisane hipoteki były egzekwowane według kolejności ich wpisów. Oznaczało to, że w przypadku wygaśnięcia hipoteki uplasowanej na pierwszym miejscu, w jej miejsce „przesuwała” się kolejna hipoteka, a wierzyciel, którego wierzytelność była nią zabezpieczona uzyskiwał prawo do zaspokojenia swych roszczeń w pierwszej kolejności. Z tego właśnie rozwiązania zrezygnowano w nowej ustawie. Od lutego 2011 roku regułą będzie, że miejsce po hipotece wygasłej będzie miejscem pustym (to właśnie jest to tytułowe Opróżnione Miejsce Hipoteczne), którym swobodnie dysponować będzie mógł właściciel nieruchomości. Zgodnie ze zmienioną ustawą, prawo do rozporządzania opróżnionym miejscem hipotecznym to prawo, którego ograniczenia lub zrzeczenia się nie będzie można żądać od właściciela nieruchomości i które przysługiwać będzie mu z mocy prawa.

Tyle teoria, a jak to wygląda w praktyce? Obecnie właściciel nieruchomości będzie mógł wedle swego uznania:

- przesunąć za zgodą uprawnionego podmiotu w Opróżnione Miejsce Hipoteczne którąkolwiek z hipotek obciążających jego nieruchomość,

- zarezerwować opróżnione miejsce hipoteczne na rzecz przyszłego wierzyciela, którego wierzytelność na obecną chwilę jeszcze nie powstała, pozostawiając je w dalszym ciągu puste (w tym przypadku warunkiem zachowania powyższego uprawnienia jest jego wpisanie do księgi wieczystej),

- zbyć wolne miejsce po wygasłej hipotece innemu („obcemu”) dłużnikowi, który będzie mógł w to miejsce ustanowić hipotekę zabezpieczającą wierzytelność swojego wierzyciela,

- wpisać w opróżnione miejsce hipoteczne zupełnie nową hipotekę.

Jedynym ograniczeniem wskazanym przez ustawę jest zastrzeżenie, że wartość hipoteki wpisanej lub przeniesionej na miejsce opróżnione nie może być większa niż wartość hipoteki, która wygasła i została wykreślona z księgi wieczystej. I na to jest jednak rada: istnieje możliwość podziału istniejącej hipoteki w ten sposób, że w Opróżnione Miejsce Hipoteczne będzie można wpisać odpowiednią część hipoteki obciążającej nieruchomość w kwocie, która wynika z wpisu OMH w księdze wieczystej, a pozostałą resztę na dalszych miejscach.



Opróżnione Miejsce Hipoteczne dało wiele przywilejów właścicielowi nieruchomości, ale mocno ograniczyło uprawnienia, które dotychczas posiadały banki. Wbrew pozorom, to wcale nie jest najlepsze rozwiązanie, gdyż spowodować może, że banki będą mniej zainteresowane udzielaniem kredytów hipotecznych, ponieważ likwidując zasadę przesuwania się hipotek, może dojść do kuriozalnej sytuacji, w której żaden przyszły wierzyciel nie będzie chciał, aby jego wierzytelność została zabezpieczona poprzez hipotekę ustanowioną na nieruchomości już obciążonej inną hipoteką lub po której pozostało opróżnione miejsce, ponieważ będzie on musiał założyć, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż nie doczeka się zaspokojenia z tej nieruchomości. Tym samym nie tylko banki, ale również inne podmioty (zwłaszcza przedsiębiorcy) nie będą chcieli podejmować z właścicielem obciążonej nieruchomości współpracy bez odpowiedniego zabezpieczenia, a za jakie w tej sytuacji nie będą uznawać hipoteki. Ustawodawca, chcąc chronić prawa właściciela nieruchomości wyrządził im tak naprawdę „niedźwiedzią przysługę”.



W całej tej zmianie dostrzegam tylko jeden plus, a mianowicie taki, że zgodnie z ustawą na miejscu opróżnionym nie można ustanawiać hipoteki przymusowej, a więc hipoteki ustanawianej niezależnie od woli dłużnika, na podstawie wyroku sądowego, tytułu egzekucyjnego lub innego tytułu wykonawczego (czyli krótko mówiąc – przez Komornika, Urząd Skarbowy lub ZUS). Tym samym w interesie właściciela nieruchomości będzie utrzymywanie takiego opróżnionego miejsca w nieskończoność, w sytuacji gdy będzie on wiedział o grążącej mu egzekucji z nieruchomości, uniemożliwiając tym samym skuteczne jej wykonanie. Wreszcie instytucje państwowe (a myślę tu o ZUS i US) nie będą miały uprzywilejowanej pozycji w zakresie egzekucji wierzytelności.


Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.