AdKontekst

niedziela, 27 lutego 2011

Zakaz spekulacji na giełdzie

Autorem artykułu jest Marek Mat

Sytuacja praktycznie nie do przyjęcia przez każdego z nas, ale czy jest to możliwe? W czasie niedzielnego grillowania naszła mnie taka myśl: czy rozrastająca się spekulacja może spowodować próby ograniczenia jej.
Zmiany poziomu kursów walutowych są jak najbardziej korzystnym efektem walki podaży i popytu – podstawowa definicja kształtowania się ceny. Jednak wszystko jest w porządku, gdy ceny rzeczywiście są kształtowane przez banki centralne, banki komercyjne, importerów/eksporterów i ich działalność nie jest związana z zarabianiem na różnicy kursowej. Wówczas kursy są w pełni odzwierciedleniem panujących trendów na rynkach i obrazem stanu gospodarek danych krajów. Wszystko zaczyna się komplikować w momencie wejścia na rynek spekulantów.

W momencie, gdy do rynku mają dostęp osoby/instytucje, których głównym celem jest zarobek na różnicy kursowej (spekulacji), zaczynają się pewne problemy. Z jednej strony spekulanci próbują przewidzieć przyszłe kształtowanie się kursów i podążać zgodnie z ruchami na rynkach. Taka sytuacja nie wpływa niekorzystnie na sytuację na rynku, a wręcz jest mile widziana gdyż zwiększa płynność na rynku, przez co firmy/instytucje (działalność nie oparta na spekulacji) szybciej znajdą drugą stronę do swoich transakcji. Natomiast z drugiej strony spekulanci mogą w znaczący sposób wpływać na kształtowanie się kursów walutowych, mocno destabilizując dany rynek. Ceny stają się mniej przewidywalne oraz wahania (zmienność) ulega zwiększeniu. Posiadając dużą siłę (duża ilość środków) spekulanci mogą manipulować kursami dla osiągania własnych korzyści i w skuteczny sposób zarabiać na tych mniejszych uczestnikach rynku. W ostatnim czasie głośno było o banku "Goldman Sachs", który mocno spekulował kursem złotego. Dodatkowo, spoglądając na wykres USD/PLN można wręcz z 100% pewnością stwierdzić, że „gwałtowny” ruch ceny o 2 zł (+100%) jest niemożliwy na rynkach, gdzie spekulacja jest znikoma.

Rynek OTC (pozagiełdowy), głównym przykładem może być Forex, który jest coraz częściej „odwiedzany” przez spekulantów. Obroty rosną z roku na rok w coraz to szybszym tempie, a spekulanci stanowią jego największą część. Wręcz można powiedzieć, że ceny nie są kształtowane przez „głównych” uczestników rynku, lecz przez całe rzesze spekulantów. Ze względu, że jest to rynek pozagiełdowy i zarazem bardzo popularny, dostęp do niego na chwilę obecną jest bardzo ułatwiony i niemalże każdy może brać w nim udział (głównie pośrednio za pośrednictwem brokerów). Należy pamiętać, że kontrola nad rynkiem jest znikoma, wręcz zerowa co pozwala na dowolne kształtowanie się cen, a np. na GPW w Warszawie ceny mogą wahać się w danych widełkach. Można wręcz powiedzieć, że OTC jest rajem dla spekulantów.

Praktycznie nie istnieje narzędzie (formalne) do walki z spekulacją. W przypadku "Goldman Sachs", Polska zagroziła, iż zrezygnuje z oferty banku, gdy ten nadal będzie spekulował na złotówce, co zaowocowało oświadczeniem banku, że zaniecha swoją dotychczasową praktykę. Innym narzędziem jest interwencja banków centralnych, które posiadają znaczące środki walutowe pozwalające na odpowiednie manipulowanie kursem.

Nad dużymi instytucjami, rządy Państw w pewnych przypadkach mogą doprowadzić do zaniechania złych praktyk związanych z spekulacją – manipulacja kursem (przykład z "Goldman Sachs"). Ale co w przypadku małych inwestorów?
Teoretycznie pojedyncza jednostka jest zbyt słaba by w jakikolwiek sposób wpłynąć na kurs, chyba że posiada ogromne środki. Jednak w przypadku gdy ogromna ilość osób z niewielkimi środkami zacznie zawierać te same transakcje, spowoduje to określone reakcje ceny na rynku. Płynność jest bardzo ważna i mile widziana na rynkach, ale wiąże się również z pewnymi problemami, głównie z zwiększeniem wahań na rynku. Kiedyś rynki były płytkie, gdzie ceny nie ulegały dużym zmianom. Na chwilę obecną z roku na rok ceny podlegają coraz to większym wahaniom.

Czy rządy państw na całym świecie są w stanie cokolwiek zrobić by zahamować ten proces?

W obliczu aktualnego kryzysu, ktoś może dojść do wniosku, że należy ukrócić swobodę spekulantom i albo całkowicie zabronić im dostępu do rynku albo w pewien sposób im to utrudnić. Wręcz coś strasznego dla każdego z nas, gdyż zostaniemy pozbawieni miejsca pracy lub hobby.

Ze względu na to, że Forex jest rynkiem pozagiełdowym, możemy spać spokojnie i inwestować na „naszym” rynku. Jedynie wspólne działanie ogromnej ilości państw mogłoby wpłynąć na dostęp do rynku co wydaje się niemożliwe, gdyż musiałoby zmienić się całkowicie oblicze giełdy walutowej. Ze strony pojedynczego państwa można zabronić inwestowania i osiągania zysków na giełdach nie akceptowanych np. przez Komisję Nadzoru Finansowego (przykład dla Polski). Tym samym stalibyśmy się jedynym z takim pomysłem krajem na świecie.
---
marek matuszek - forum.traderteam.pl

Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl/

niedziela, 20 lutego 2011

Reforma służby zdrowia po mojemu

Zbliżająca się wielkimi krokami kampania wyborcza (czy wręcz – trwająca już kampania) rozpocznie zapewne wiele dyskusji na temat reformy Państwa i przyniesie wiele nowych, „genialnych” pomysłów na ich realizację. Ważnym dla nas wszystkich i istotnym tematem, o którym powinno się dyskutować jest z całą pewnością reforma finansów Państwa. Jeden z „genialnych” pomysłów na taką reformę jest już wdrażany (chodzi o reformę OFE), zaczyna się też mówić o reformie służby zdrowia. Podejrzewam, że kolejnej, równie nieudolnej, jak poprzednie, a sprowadzającej się w istocie do podwyżek składek zdrowotnych i wyciąganiu coraz większych pieniędzy z naszych portfeli.



Jako że jest to moje prywatne forum i prywatna strona pozwoliłem sobie opisać projekt reformy służby zdrowia wg mojego, autorskiego pomysłu – pomysłu, który zapewne nigdy nie wejdzie w życie, ale warto, żeby był znany i rozpowszechniany, jako alternatywa dla obecnego, drogiego i nieefektywnego systemu. Mój projekt polegałby na stworzeniu systemu obowiązkowych, ale prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych, któremu podlegałby każdy, kto uzyskuje dochód (czyli podobnie, jak obecnie), jednak składka nie byłaby płacona do NFZ-u, który jest bardziej chory, niż cała służba zdrowia i jej pacjenci, ale do prywatnych ubezpieczalni. Analogią do proponowanego przez mnie systemu jest istniejący system obowiązkowych ubezpieczeń komunikacyjnych (OC), na którym się wzorowałem wymyślając mój system.

W przypadku samochodów składka uzależniona jest od wielu czynników, m.in. od wieku kierowcy, rodzaju samochodu oraz tzw. bezszkodowego przebiegu ubezpieczenia, natomiast w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych głównym kryterium wysokości składki byłby dochód ubezpieczonego. Obecnie też tak jest – od naszego wynagrodzenia brutto na ubezpieczenie zdrowotne pobierane jest 9,00% naszych dochodów, co w przypadku osób zarabiających najniższą krajową (która od 1.01.2011 r. wynosi 1386,00 zł) wynosi 124,74 zł, a przypadku osób zarabiających mityczną „średnią krajową” (przyjmijmy ją na poziomie 3.225 zł – takie dane podaje GUS za 2010 r.) daje to składkę na poziomie 290,25 zł. Za taką składkę nie otrzymujemy w zasadzie nic, co jedynie w miarę bezproblemowy dostęp do lekarza pierwszego kontaktu, bo już dostęp do specjalistów (wszelkiej maści) lub specjalistycznych badań wiąże się z wielomiesięcznymi kolejkami i długim oczekiwaniem (na które ktoś naprawdę chory nie ma czasu) lub z koniecznością zapłacenia za usługę z własnych pieniędzy. Każdy, kto spotkał się taką sytuacją zadaje sobie w tym momencie pytanie – na co idą nasze składki?

Już dziś można spotkać oferty prywatnych firm medycznych, które za stały abonament zaczynający się od 200 zł miesięcznie oferują całkiem pokaźny pakiet usług medycznych (szerszy, niż oferowany przez NFZ), a w miarę wzrostu składki – zakres usług rośnie. Podobnie działałyby prywatne ubezpieczalnie – posiadając ubezpieczenie w dowolnej firmie sam bym decydował (w ramach istniejącego pakietu), do którego lekarza, przychodni pójdę, a nie będzie o tym decydował NFZ, który arbitralnie (nie patrząc na moje dobro i mój interes) zawiera umowy z określonymi placówkami nakazując leczenie w przychodni lub u lekarza, który mi nie odpowiada.

W moim systemie płacilibyśmy składkę do prywatnej instytucji, którą sam bym wybrał i która zagwarantowałby mi najszerszy zakres usług za określoną składkę. Wysokość składki jest przedmiotem dyskusji – albo wszyscy płacimy najniższą składkę wynikającą z poziomu najniższego wynagrodzenia (czyli obecnie ok. 125 zł) i taka składka byłaby odliczana od podatku (podobnie jak obecnie, choć pamiętajmy o tym, że dziś od podatku odliczamy tylko część składki, tj. 7,75%), a za wyższy pakiet usług dopłacamy z własnych pieniędzy, albo składkę płacimy proporcjonalnie do wysokości dochodu (tak, jak obecnie), ale w zamian otrzymujemy wyższy pakiet usług.



W tym momencie odezwą się wszyscy obrońcy „sprawiedliwości społecznej”, którzy zauważą, że system jest niesprawiedliwy, bo ten kto płaci więcej, będzie miał większy dostęp do świadczeń, niż ten, kto płaci mniej. A jak jest dzisiaj? Jak pisałem wcześniej, ten, kto zarabia najniższą krajową i korzysta wyłącznie z systemu państwowego (NFZ) ma zagwarantowane bardzo niewiele, a przy takich zarobkach z reguły nie stać go na korzystanie z prywatnej opieki. Za taką składkę, którą pobiera mu Państwo z powodzeniem otrzymałby podobny pakiet usług w prywatnych firmach. Natomiast co ma powiedzieć ten, kto zarabia dużo? Nie dość, że płaci krocie na NFZ, z którego nic nie ma (a im więcej zarabia, tym więcej musi płacić), to dodatkowo w przypadku, gdy naprawdę jest mu potrzebna pomoc lekarska musi za nią dodatkowo płacić z własnych pieniędzy. Zatem obecny system jest również niesprawiedliwy i to z punktu widzenia każdej ze stron – osoby mało zarabiającej i dobrze zarabiającej. Jedynymi, którzy mają się dobrze w obecnym systemie są dyrektorzy i zarządzający NFZ-em.

Aby wszystko działało dobrze, na rynku musiałoby funkcjonować kilka niezależnych od siebie ubezpieczalni, które będą konkurować, rywalizować o moje składki i które zaoferują mi największy pakiet usług za moją składkę. System, podobnie jak obecnie, byłby obowiązkowy, tzn., że płatnikiem składki byłby pracodawca, który odprowadzałby składki dla wybranego przeze mnie ubezpieczyciela. W tym systemie jedynym obciążeniem dla Państwa byłoby opłacenia składek za osoby, który nie pracują (np. są bezrobotne) i utrzymywanie ratownictwa medycznego. Zaś pacjent przychodziłbym do dowolnej, przez niego wybranej placówki służby zdrowia jak klient (a nie przeszkadzający każdemu petent), gdzie padałoby tylko jedno pytanie: czy płaci Pan/Pani za usługę z ubezpieczenia, czy z własnych środków?



Istnieje jeszcze jeden element, który w takim systemie powinien zafunkcjonować, a mianowicie kumulowanie płaconych przeze mnie składek, które w młodości będą większe, niż wypłaty świadczeń na rzecz zwiększonych wypłat świadczeń w starości przy podobnej wysokości składek. Aktuariusze w takich towarzystwach powinni wyliczyć ryzyko i „kosztochłonność” zwiększonego i częstszego korzystania ze świadczeń medycznych przez każdego z nas w wieku starszym pamiętając o tym, że osoba młoda w zasadzie nie korzysta z usług medycznych, a składki płaci cały czas. Rynek i konkurencja wśród towarzystw spowoduje, że taki mechanizm zadziała.

Przedstawiony przeze mnie system najpewniej nigdy nie wejdzie w życie, a to z jednego, prostego powodu: obecnie płacone składki do NFZ to ogromne, liczone w dziesiątkach miliardów złotych pieniądze, nad których „łapę” trzyma Państwo, a z takiej władzy na pewno nie zrezygnuje.


Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

niedziela, 13 lutego 2011

Dlaczego Polacy biorą kredyty w walutach?

W swoim artykule z dn. 10.02.2011 r. pt. „W jakiej walucie zaciągnąć kredyt hipoteczny?” starałem się wyjaśnić, w jakiej walucie zaciągnąć kredyt hipoteczny, natomiast wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, co powoduje, że Polacy tak chętnie zaciągają kredyty w innych walutach? Czy aż tak uwielbiają hazard i ryzyko związane ze zmiennością kursów walutowych? Raczej nie, winę za to ponosi polityka naszego banku centralnego (pewnie wespół z kolejnymi rządami, parlamentem itd.). Dlaczego? Oto fakty.




Dla przeciętnego Kowalskiego, który zaciąga kredyt na zakup własnego mieszkania lub domu najważniejszą sprawą jest jedno: wysokość rat kredytu, które będzie płacił przez lata, na które składa się głównie koszt kredytu wyrażony przez stopę procentową. Każdy posiadacz kredytu hipotecznego wie, że stopa procentowa składa się z dwóch elementów: stałej marży i zmiennego WIBOR-u, przy czym to wcale nie marża (którą banki tak chętnie podają w swoich reklamach) ma decydujące znaczenie, jeżeli chodzi o oprocentowanie (ponieważ wynosi ok. 1÷2 pkt procentowe), a WIBOR, który wynosi obecnie ponad 4%. WIBOR to wprawdzie nie to samo, co stopa referencyjna banku centralnego, ale nie oszukujmy się – obydwie stopy są ze sobą bardzo silnie skorelowane. Stopę referencyjną ustala Rada Polityki Pieniężnej, a WIBOR – banki, ale każdorazowa zmiana stopy referencyjnej powoduje zmianę stawki WIBOR.


Jak to się zatem dzieje, że stopa referencyjna NBP jest od wielu lat tak wysoka? Cel inflacyjny banku centralnego wynosi 2,5% ± 1%, a inflacja od dłuższego czasu mieści się w tym przedziale, a mimo to stopa referencyjna nigdy nie spadła poniżej 3,5%. Za czasów prezesury Leszka Balcerowicza w NBP w 2003 r. inflację udało się zbić do 0,8%, co wówczas było najniższym wskaźnikiem w Europie, jednak wówczas stopa referencyjna wynosiła 4%. Odnieśmy to do parametrów, które aktualnie obowiązują w Unii Europejskiej. Tam cel inflacyjny Europejskiego Banku Centralnego wynosi 2% ± 1%, a więc 0,5% niżej, niż w Polsce. Inflacja jest bardzo różna w różnych krajach, które należą do strefy euro, jednak można przyjąć, że przeciętnie wynosi tyle co w Polsce, czyli ok. 3%. Jak to się zatem dzieje, że stopa referencyjna EBC wynosi zaledwie 1% (wobec 3,75% w Polsce)?




Do strefy euro dążymy, ale wciąż w niej nie jesteśmy, weźmy zatem za przykład kraj, który również należy do Unii Europejskiej, nie należy do strefy euro, a znajduje się bardzo blisko nas – Czechy. Ten kraj, podobnie jak my 20 lat temu pożegnał komunizm, więc pod wieloma względami jest nam bardzo bliski. Pomimo nieskrywanej niechęci Czechów do przyjęcia euro, oni (w przeciwieństwie do nas) dbają o swoją walutę i swoich rodaków – tam stopa referencyjna wynosi 0,75%, czyli mniej, niż w Unii Europejskiej. Dlaczego w Czechach może być tak niska, a w Polsce nie? Pamiętajmy jednak, że Czesi potrafią rządzić, u nich nawet za czasów głębokiej komuny nie było pustych półek (jak u nas), a ich waluta nigdy nie została tak zdewaluowana przez hiperinflację, jak złotówka w latach 80-tych i na początku lat 90-tych.




Jak wspomniałem na początku, stopę procentową w Polsce ustala Rada Polityki Pieniężnej, czyli rządzący „oni”. I to właśnie „oni” i ich działania powodują, że Polacy narażają się na ryzyko związane ze zmiennością kursów walutowych i zaciągają kredyty w walutach chcąc zaoszczędzić na odsetkach. Wprawdzie różnica w oprocentowaniu w stopach referencyjnych między Unią a Polską wynosi zaledwie ok. 3%, ale w przypadku procentu składanego, z jakim mamy do czynienia przy kredycie hipotecznym, ta różnica w oprocentowaniu ma ogromne znaczenie. Zatem za wyjątkowy cynizm i kpiny z naszego narodu należy uznać wypowiedź aktualnego prezesa NBP, który w momencie, kiedy frank szwajcarski zaczął ustanawiać swoje kolejne rekordy kursowe stwierdził, że: „teraz Polacy na własnej skórze przekonali się, dlaczego należy wybierać kredyty w walucie, w której się zarabia”. To niech spowoduje, żeby cena tej waluty, w której zarabia większość Polaków była przez nich do zaakceptowania!

Paradoksalnie, chyba dopiero wejście Polski do strefy euro (której tak się wszyscy obawiamy) spowoduje, że oprocentowanie kredytów hipotecznych spadnie do poziomu, które istnieje w innych krajach Europy i nie będzie się to wiązało z ryzykiem kursowym. Do tego czasu chyba nie ma co liczyć, że oprocentowanie złotówek zrówna się z oprocentowaniem euro. 


Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

czwartek, 10 lutego 2011

W jakiej walucie zaciągnąć kredyt hipoteczny?

Oczywiście „w walucie, w której się zarabia” – odpowiedzą jednogłośnie wszyscy „doradcy”, którzy służą „cennymi radami” zawsze wtedy, kiedy kursy walut rosną. Odpowiedź nie jest taka jednoznaczna. Wiele osób chętnie zaciągnęłoby kredyt w złotówkach, ale zostaje niejako zmuszonych do zaciągania kredytu w walucie poprzez politykę naszego rządu i banku centralnego, które utrzymują wysokie oprocentowanie (o tym więcej napiszę w następnym artykule), przez co oprocentowanie kredytów walutowych jest znacznie korzystniejsze. A korzystniejsze oprocentowanie oznacza niższą ratę.




Są jednak przypadki, gdy zaciągnięcie kredytu w złotych może być korzystniejsze (pomimo wyższego oprocentowania i wyższych rat), niż zaciągnięcie kredytu w walucie. Dotyczy to przypadków, kiedy kredyt zaciągamy na krótki czas, albo w krótkim czasie planujemy sprzedać nieruchomość, na którą np. zaciągnęliśmy kredyt i spłacić go. Szczególnie wówczas kredyt zaciągnięty w walucie może być problemem, gdyż zgodnie z „prawem Murphy-ego” akurat zawsze w momencie, kiedy chcemy spłacić kredyt kursy są najmniej korzystne i zwyczajnie tracimy na tym.

Jeżeli jednak zaciągamy kredyt hipoteczny z myślą o jego wieloletniej spłacie, to mimo wszystko zalecam zaciągnięcie kredytu w walucie. Zasada, która tu obowiązuje jest jedna i niezmienna dla wszystkich walut: kredyt zaciągamy wówczas, kiedy kursy danej waluty są wysokie, a spłacamy wtedy, kiedy są niskie. Dlaczego? Wyobraźmy sobie sytuację, jaka miała miejsce 2 lata temu – kurs CHF/PLN 2 zł i obecnie 3 zł oraz kredyt na kwotę 200.000 zł. Zaciągając kredyt po kursie 2 zł zaciągnęliśmy równowartość 100.000 CHF, co według dzisiejszego kursu daje kwotę 300.000 zł. Zatem straciliśmy na tym rozwiązaniu 100.000 zł. Wyobraźmy sobie sytuację odwrotną – dzisiejszy kurs 3 zł i ten sam kredyt 200.000 zł. Przy takim kursie zaciągamy równowartość 66.667 CHF, a gdyby kurs ponownie spadł do 2 zł, to daje nam kwotę 133.333 zł. Przy takim rozwiązaniu zyskujemy 66.667 zł. Dlatego dla zaciągnięcia kredytu warto wybierać takie waluty, które dziś mają wysokie kursy, ale mają perspektywy spadku ich kursu w przyszłości (jeżeli dziś kursy jakiejś waluty są niskie, to warto wziąć kredyt w złotych, a przewalutować go na walutę dopiero wówczas, kiedy kursy pójdą w górę). Jakie to waluty? Najlepiej byłoby zaciągnąć kredyt w walucie jakiejś bananowej republiki, która dziś ma wysoką inflację i zapewne wkrótce nastąpi mocna dewaluacja tej waluty (czyli przecena), ale to jest czysta teoria, bo katalog walut, w których możemy zaciągnąć kredyt jest bardzo ograniczony – najczęściej jest to euro, dolar amerykański, frank szwajcarski ewentualnie waluty krajów skandynawskich oferowane najczęściej przez banki ze skandynawskim rodowodem. Już nawet jen japoński jest poza zasięgiem większości kredytobiorców.




Skoro wybór jest tak niewielki, to co wybrać? Gdyby nie względy polityczne, to polecałbym kredyt w dolarach amerykańskich, gdyż ten kraj jest właściwie bankrutem i jego waluta powinna zostać zdewaluowana, ale tak się zapewne nie stanie. Odradzam natomiast zaciąganie kredytu w euro (tak popularnym ostatnio), gdyż kurs tej waluty znajduje się na stosunkowo niskim poziomie (bliżej mu do kursów minimalnych, jakie kiedyś zanotował, niż do kursów maksymalnych). Uważam, że nadal najlepszą walutą do zaciągania kredytów jest frank szwajcarski, a dlaczego – piszę o tym w moim artykule „Co z tym frankiem?” z dn. 19.01.2011 r. Jeżeli natomiast złotówka nadal będzie się umacniać (czego życzę wszystkim obecnym posiadaczom kredytów walutowych), to trzeba będzie się wstrzymać z zaciąganiem kredytów walutowych do momentu, aż złotówka znowu się nie osłabi.



Zatem skąd wiadomo, kiedy zaciągnąć kredyt w walucie, a kiedy go spłacić? Wykresy kursów walut, które możemy znaleźć w różnych publikatorach wyglądają bardzo nieregularnie i trudno znaleźć w tych wykresach jakąkolwiek prawidłowość, ale zawsze mają swoiste punkty przegięcia, które w matematyce (w odniesieniu do funkcji) nazwalibyśmy „ekstremami funkcji”. Właśnie zbliżanie się kursu waluty do takiego „ekstremum” jest najlepszym wyznacznikiem tego, czy zaciągać kredyt w danej walucie, czy go spłacać (lub przewalutowywać na złote).


Źródło: http://www.money.pl/

Na załączonym wykresie przedstawiłem wykres kursu EUR/PLN i CHF/PLN za okres ostatnich 5 lat. Wyraźnie na nim widać, gdzie w tej chwili znajduje się frank szwajcarski (blisko swojego górnego ekstremum) i euro (blisko stanów środkowych, daleko od któregokolwiek ekstremum, ale bliżej mu do dolnego). Dlatego właśnie odradzam kredyt w euro, a polecam franki szwajcarskie. Oczywiście nie ma żadnej gwarancji, że pewnego dnia kursy walut nie przekroczą tych „ekstremów”, ale na pewno stosując się do tych rad minimalizujemy ryzyko związane z zaciąganiem kredytów walutowych. 


Jeżeli ten artykuł okazał się w jakiś sposób pomocny i skorzystałeś z informacji w nim zawartych, albo nawet nie skorzystałeś, ale chcesz nas wesprzeć finansowo, to złóż datek na tacę :-) wysyłając przelew na numer: 39 1050 1634 1000 0007 0108 5905 wpisując odbiorcę przelewu Sławomir Wojciechowski, a w tytule przelewu – co chcesz.

środa, 9 lutego 2011

Co wiem na temat BIK-u i tzw. czarnej liście ?

Autorem artykułu jest Paweł Stopka


Na samym wstępie od razu powiem ze tzw. czarna lista nie tyczy się BIK (czytaj: Biuro Informacji Kredytowej), a takich instytucji jak Biuro Informacji Gospodarczej lub Bankowym Rejestrem prowadzonym przez Związek Banków Polskich.
Artykuł ze strony MyBankier.com

Na samym wstępie od razu powiem ze tzw. czarna lista nie tyczy się BIK (czytaj: Biuro Informacji Kredytowej), a takich instytucji jak Biuro Informacji Gospodarczej lub Bankowym Rejestrem prowadzonym przez Związek Banków Polskich. A czarna lista to nic innego wówczas jak informacje o złej aktywności kredytowej wobec swojego wierzyciela (np. brak lub nieterminowe regulowanie zobowiązań), ale z BIK-iem nie ma nic wspólnego.

Więc co to jest ten BIK?

Jest to biuro informacji kredytowej, które posiada podpisaną umowe z co najmniej 38 bankami polskimi w celu wymiany informacji o kredytobiorcach. Trzeba tutaj zauważyć, iż wszyscy kredytobiorcy są wpisywani do BIK, zarówno ci którzy prawidłowo regulują swoje zobowiązania jak i osoby którym potknęła się „ noga" podczas spłat. Ponad 95% są to wpisy pozytywne, a jedynie 5% informacji dotyczy opóźnień powyżej 90 dni.

Co to oznacza?

Oznacza to między innymi to, iż nawet posiadając debet, kredyt odnawialny w koncie taka informacja zostaje wpisana o stanie aktualnym zadłużenia do BIK. Jeśli ktoś powoła się na to iż trafimy na czarną listę - to warto taką osobę uświadomić, iż nie ma pojęcia o rzeczach których mówi. BIK przechowuje informacje o wszystkich lub większości produktach kredytowych, jakie przekaże mu bank, od debetu, kredytu odnawialnego poprzez karty kredytowe, kredyty gotówkowe, samochodowe czy też hipoteczne.

Więc do czego ten BIK i dlaczego warto w nim być widocznym jak najlepiej?

Banki, które mają podpisaną umowę z BIK w celu sprawdzenia zdolności kredytowej oraz czy posiadamy inne zobowiązania w innych bankach niż tylko te, które deklarujemy w momencie ubiegania się o kredyt sprawdza właśnie naszą historię kredytową w BIK.
Warto więc regulować swoje zobowiązania terminowo i chociaż raz wziąźć kredyt w różnej postaci (gotówkowy lub ratalny), żeby taką historię sobie wyrobić. Takie pozytywne informacje, iż spłacamy terminowo zobowiązania podnoszą naszą wartość jako solidnego kredytobiorcy co przyczynia się do uzyskania kredytu. Jeśli nasze raty były jednak opóźnione w spłatach rat więcej niż np. 30 dni - w zależności od polityki banku może mieć to wpływ na odmowę udzielenia kredytu przez bank. Ale nie jest to czynnik determinujący podejmowanie decyzji o przyznaniu kredytu, a tylko jednym z wielu jakie bank stosuje przed podjęciem ostatecznej decyzji.
Bank podejmując decyzję o przyznaniu kredytu osobie, która miała opóźnienia lub nigdy nie brała kredytu bierze na siebie większe ryzyko, iż taki kredyt może nie zostać spłacony przez kredytobiorcę, co przekłada się na stratę banku oraz na innych kredytobiorców, np. większe oprocentowanie dla pozostałych kredytobiorców.
Pisząc większe oprocentowanie mam na myśli droższą ofertę dla nowych kredytobiorców, ponieważ stratę bank musi gdzieś odebrać .
Warto również zaznaczyć, iż nie tylko główni kredytobiorcy są wpisywani do BIK przy danym kredycie. Również osoby które są współkredytobiorcami, poręczycielami (żyrantami). Zła historia spłacana kredytu, który poręczyliśmy również może mieć negatywny oddźwięk przy ubieganiu się o kredyt - dlatego zawsze często warto się zastanowić zanim zdecydujemy się komuś poręczyć.
„Niedawno w kilku gazetach ukazały się notatki o pewnym banku, który przekazywał do BIK informacje o umorzeniu zadłużenia kredytobiorców, które nie przekraczało 50 zł, nie informując o tym klientów (w domyśle miało to przekreślić ich szanse w uzyskaniu następnego kredytu).
Odpowiedź BIK: Przekazywanie danych do BIK nie jest i nie może być traktowane jako konsekwencja powstania zaległości w spłacie. Banki regularnie przekazują do Biura Informacji Kredytowej informacje o wszystkich rachunkach wg stanu faktycznego - niezależnie czy klient zalega ze spłatą, czy nie i jakie są rozmiary tej zaległości. W danych przekazywanych do BIK znajduje się zawsze precyzyjna informacja o wysokości kredytu, saldzie zadłużenia i stanie płatności.
Należy podkreślić, że fakt przekazania informacji do BIK nie oznacza:
· jednoznacznej niemożności zawarcia innej umowy kredytowej - o udzieleniu kredytu decyduje każdorazowo bank i może to uczynić mimo informacji z BIK o istniejącym zadłużeniu, a szczególnie w niskiej kwocie,
· przekazania informacji wyłącznie o zadłużeniu klienta.

Źródło: http://www.bik.pl/

Czy BIK usuwa i może zmienić dane o kredytobioracach?Jaki termin?
Nie, Biuro Informacji Kredytowej nie wykonuje takich czynności - może to zrobić jedynie instytucja lub Bank, który wcześniej dokonał takiego wpisu.
Informacje zgromadzone w BIK przechowywane są przez cały czas trwania umowy z bankiem lub SKOK oraz po wygaśnięciu zobowiązania:
- przez okres wskazany w upoważnieniu udzielonym przez klienta (w przypadku
klientów regularnie wywiązujących się ze swoich zobowiązań wobec banku lub
SKOK),
- przez okres nie dłuższy niż 5 lata bez zgody klienta (w przypadku gdy klient
opóźniał się ponad 60 dni ze spłatą zobowiązania wobec banku i upłynęło 30
dni od powiadomienia go przez bank z ostrzeżeniem o zamiarze przetwarzania
danych bez jego zgody). W przypadku zapytań złożonych przez banki i SKOK-i,
przez okres 1-go roku od momentu złożenia zapytania.
Dodatkowo na mocy nowelizacji ustawy "Prawo Bankowe" dane dotyczące zobowiązań wszystkich Klientów mogą być przetwarzane w BIK przez okres 12 lat od dnia wygaśnięcia zobowiązania dla celów związanych ze stosowaniem przez banki metod statystycznych. Przetwarzanie danych w tym celu nie wymaga zgód klientów.
Na jakiej podstawie prawnej działa BIK oraz czy można się nie zgodzić na wpis?
Biuro Informacji Kredytowej S.A. jest instytucją utworzoną i działającą na podstawie art. 105 ust. 4 ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. z 2002 r. nr 72, poz. 665 z późn. zm.). Zgodnie z tym przepisem banki, wspólnie z bankowymi i izbami gospodarczymi mogą utworzyć instytucję do gromadzenia, przetwarzania i udostępniania:
- bankom - informacji, stanowiących tajemnicę bankową w zakresie, w jakim
informacje te są potrzebne w związku z wykonywaniem czynności bankowych,
- instytucjom upoważnionym do udzielania kredytów - informacji o
wierzytelnościach oraz o obrotach i stanach rachunków bankowych w zakresie,
w jakim informacje te są niezbędne w związku z udzielaniem kredytów,
pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń.
Nie można się nie zgodzić na wpis do BIK. Jest to ustawowe uprawnienie banków i instytucji upoważnionych do udzielania kredytów. W momencie kiedy jednak byśmy mocno byli przekonani, że nie chcemy się zgodzić, to wówczas Bank powinien odmówić dalszego procesowania wniosku kredytowego.
Czy BIK decyduje o przyznaniu kredytu przez bank?
BIK nie ma wpływu na decyzje kredytowe banków i SKOK-ów. Na zapytanie o klienta do banku lub SKOK-u przekazywany jest raport kredytowy. Informacja jaką zawiera raport kredytowy, jest neutralna, czyli nie zawiera w sobie żadnych zmian, opisów ani oceny ze strony BIK. Raport w takiej formie jest produktem zawierającym zestawienie danych, pomijającym ich analizę czy jakąkolwiek ingerencję w treść przekazanych informacji, tak więc wiarygodność klienta przy przyznaniu kredytu oraz ostateczną decyzję o przyznaniu kredytu podejmuje bank lub SKOK, a nie BIK.

Co to jest Raport STANDARD?
Raport STANDARD to informacja na temat danych osobowych Wnioskodawcy przetwarzanych w bazie BIK, sporządzana w formie odpowiedniego wydruku, udostępnianą nie częściej, niż raz na 6 miesięcy (z mocy przepisów ustawy o ochronie danych osobowych z dnia 29 sierpnia 1997 r. (Dz. Ust. nr 133 z 1997 r. z późn. zm.). Raport STANDARD można odebrać bezpłatnie, bezpośrednio w Biurze Obsługi Klienta BIK. Na wyraźne życzenie Raport STANDARD może zostać wysłany listem poleconym, na adres wskazany we wniosku, po uiszczeniu opłaty w wysokości 10 zł, pokrywającej koszty przesyłki.

Co to jest Raport PLUS?
Raport PLUS, dostępny dla osób, które w każdej chwili chcą mieć dostęp do swojej historii kredytowej. Uzyskanie Raportu PLUS jest płatne, a jego koszt wynosi 30 zł. Raport PLUS można odebrać osobiście w BOK, bądź otrzymać listem poleconym na wskazany adres. W tym przypadku do Wniosku konieczne jest dołączenie dowodu wpłaty kwoty w wysokości 30 zł.

Co to jest Raport PLUS z Informacją o Ocenie Punktowej?
Raport PLUS z Informacją o Ocenie Punktowej, dostępny dla osób, które w każdej chwili chcą mieć dostęp do swojej historii kredytowej oraz poznać swoją ocenę punktową. Uzyskanie Raportu PLUS z Informacją o Ocenie Punktowej jest płatne, a jego koszt wynosi 35 zł. Raport można odebrać osobiście w BOK, bądź otrzymać listem poleconym na wskazany adres. W tym przypadku do Wniosku konieczne jest dołączenie dowodu wpłaty.

Jaka jest różnica pomiędzy Raportem STANDARD a Raportem PLUS?
Raport STANDARD zawiera te same dane (finansowe i osobowe) co Raport PLUS z tym, że Raport PLUS uzupełniony jest o segment podsumowań zawierający szczegółową informację o łącznej liczbie posiadanych przez klienta zobowiązań. Istotną różnicą jest również to, iż Raport STANDARD udostępniany jest raz na 6 miesięcy, natomiast Raport PLUS udostępniany jest odpłatnie na każde życzenie Wnioskodawcy.

Czy w BIK-u można zastrzec skradzione lub zgubione dokumenty?
Nie. Fakt utraty dokumentów należy zgłosić w Związku Banków Polskich, który prowadzi bazę Międzybankowa Informacja Gospodarcza Dokumenty Zastrzeżone (MIG DZ).

Kto może wprowadzać dane do BIK?
Wszystkie banki oraz SKOKI na mocy zawartej umowy o współpracy.

Czy banki często korzystają z bazy danych BIK-u?
Korzystanie z Raportów BIK weszło już na stałe do procedur kredytowych, tak więc banki i SKOK-i korzystają z bazy BIK zawsze przy ocenie ryzyka związanego z udzieleniem kredytu.

Od jakiej kwoty można być wpisanym do bazy BIK?
Ponieważ w BIK znajdują się wszystkie informacje zarówno pozytywne jak i negatywne, obecność w bazie nie jest uzależniona od posiadania przez klienta konkretnej kwoty zadłużenia.
Wkrótce : przykłady z forum różnych portali i ich interpretacja. na MyBankier.com
Pozdrawiam Paweł
---
Mybankier.com - wiedza i rozwiązania finansowe od podstaw....Zobacz już dzisiaj...

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl